Strony

niedziela, 5 kwietnia 2015

Wielkanoc w babickim dworze


Wielkanoc czas życzeń najszczerszych: "Niech światło Chrystusa chwalebnie zmartwychwstałego rozproszy ciemności naszych serc i umysłów". 
Zasiadłem z zamiarem wspominkowego postu, do którego materiał gotowy od dwóch miesięcy, alem zmienił zdanie natrafiwszy na Blog najstarszej blogerki w Polsce.  zatytułowany "Kika - moje pierwsze sto lat". Artystka Piwnicy pod Baranami znana pod pseudonimem Kika, faktycznie nazywała się Irena Szaszkiewicz z domu Jarochowska herbu Przerowa  (ur. 4 marca 1917 - zm. 11 sierpnia 2014). Prowadziła bloga od stycznia 2013 roku praktycznie do dnia śmierci jakkolwiek by to zabrzmiało. Niezwykły człowiek, niezwykły blog, kolejny pogórzański, gdyż co drugi post o podrzeszowskiej Babicy - kraju dzieciństwa Kiki.
"Ja to nie miałam i ciągle nie mam zielonego pojęcia, co to w ogóle jest ten blog. Powiedzieli mi, że założymy coś takiego, gdzie będą moje wspomnienia. To trochę jak z telefonem, założyli mi na ścianie i mówią, że mogę sobie rozmawiać. A jak to działa? Tego nie wiem, tutaj mówisz, a tam leci. No, ale niech im będzie, założymy bloga."
Fotografia z bloga śp. Ireny Szaszkiewicz "Kika - moje pierwsze sto lat"
Poniżej zamieszczam dla zachęty fragment Jej opisu Świąt Wielkanocnych w babickim dworze:
Święta we dworze wyglądały podobnie jak teraz na polskiej wsi, a może i w mieście, tylko były robione z większym rozmachem. Cóż dwór był małą, jakby dziś się powiedziało, firmą, która zatrudniała kilkadziesiąt osób (licząc rodzinę, służbę, wszystkich pracowników). Dla wszystkich trzeba było przygotować dużo specjalnego jadła, wszystko należało wysprzątać i pięknie przyozdobić. Oprócz stałych mieszkańców i rezydentów na święta przyjeżdżali krewni z Krakowa i Lwowa.
Na tydzień przed świętami, jak zwykle zjawiał się u nas umówiony rzeźnik z Czudca. Robił świniobicie, po czym sam wyrabiał kiełbasy, szynki, salceson, pasztet i inne wspaniałe mięsiwa i przetwory. Musiało być tego sporo, bo do stołu świątecznego zasiadało zawsze około dwudziestu osób.
W Wielką Sobotę stawiało się w pokoju jadalnym duży stół na 24 osoby i na nim układało się produkty do święcenia: przyniesione z lodowni wędliny, pasztety, owoce, i oczywiście jaja. Ze spiżarni przynoszono placki (ciasta) oraz babki, chleb i inne pieczywa. Placków było siedem, wszystkie wielkości brytfanki, wśród nich mazurki i przekładańce. Babek było kilka piaskowych i drożdżowych, lukrowanych. Na samym środku stołu kładziono mój najbardziej ulubiony placek serowy (czyli sernik po prostu). Na nim tradycyjnie stawiano dużego baranka z cukru, z roku na rok tego samego. Przed nim stała spora ceramiczna misa z kilkunastoma pisankami. Były wyjątkowo piękne, zdobione na czarnym tle kolorowymi kwiatkami, baziami, ptaszkami, zwierzętami i innymi ilustracjami, starannie wyskrobywanymi rysikami i barwionymi, co podkreślało ich kontrastowe piękno. Była to specyficzna sztuka ludowa babickiej wsi. Niektóre wiejskie domy w Babicy specjalizowały się w tym artystycznym rzemiośle z dumą, od zawsze. Były też owoce, przyprawy (oliwa, ocet, sól i pieprz), wino. Służba stawiała swoje koszyki z własnymi produktami do święcenia. Obok dużego stołu stał drugi mniejszy stolik na koszyki dziecięce. Na osobnym stole stały duże, wysokie na około pół metra, okrągłe jajeczniki z rodzynkami (rodzaj ciasta z wyglądu przypominającego sękacz litewski). Był to tradycyjny prezent dla służby, który bardzo był przez nich ceniony. A ponieważ służby było u nas, wraz z pracownikami folwarcznymi, stajennymi itp., zazwyczaj około 20-25 osób, to tyleż było i jajeczników. Wszystko było przystrojone zielonymi gałązkami bukszpanu i baziami.
Około godziny trzeciej po południu Ojciec posyłał powóz do Czudca po księdza. Ksiądz kanonik Błażej Stopa przyjeżdżał wraz dwoma ministrantami i wszyscy trzej przebierali się w sieni. Następnie starannie kropił przygotowaną uprzednio wodą święconą wszystkie dobra. Po święceniu odmawialiśmy wspólną modlitwę. Brali w niej udział wszyscy domownicy i rezydenci, służba z rodzinami i niektórzy okoliczni, bardziej z nami zaprzyjaźnieni, mieszkańcy wsi. Po tej ważnej ceremonii, księdza zapraszało się na herbatę, z poczęstunkiem, bo odkąd papież zniósł post w sobotę, można było już jeść normalnie. Ojciec jednak, a my za nim, nadal staraliśmy się przestrzegać postu w sobotę. Toteż i ten poczęstunek był raczej skromny.
Następnego dnia, w Święto Zmartwychwstania Pańskiego, całą rodziną jechaliśmy do Czudca o świcie, na mszę poranną, czyli rezurekcję, na godzinę 600. Trwała ona wraz procesją około 2-3 godziny. Ojciec nasz miał tradycyjnie ten zaszczyt, że księdza proboszcza, nieco już wiekowego, prowadził w procesji wspierając pod rękę i podtrzymując wraz z nim wzniesioną, ciężką monstrancję z hostią. Po powrocie do domu zasiadaliśmy do śniadania składając sobie życzenia. Dla dorosłych niepostrzeżenie przechodziło ono w obiad świąteczny. Dla dzieci była to okazja, aby zejść im z oczu i poswawolić.
O tych swawolach poczytajcie już dalej na blogu Kiki - klik

12 komentarzy:

Zofijanna pisze...

Wczoraj spacerowałam po kwietnych łąkach pogórza, a dzisiaj we dworze jestem. W końcu doczekałam się postu na tym blogu.
Odeszły i odchodzą coraz bardziej dawne zwyczaje. Na stołach królują ozdoby z Chin... i coraz częściej wyjeżdżamy na Święta na odpoczynek. To znak nowych czasów, ale czy ciekawszych ?

Stanisław Kucharzyk pisze...

Zofijanno dziękuję za świąteczną wizytę. Wiesz czasami trzeba pomilczeć - i tak za mało. Wskazane byłoby zamknąć się na czas dłuższy na całość elektronicznych kanałów informacyjnych, żeby dotknąć realności. Ale nie stać mnie jeszcze. Przeciwnie coraz więcej jestem "w sieci" - z jednej strony ciekawe z drugiej strach pomyśleć - znak czasów jak piszesz.

Zofijanna pisze...

Mnie też długo nie było, bo żyłam realnie i milczałam. Komputeryzacji nie unikniemy. Może jest jednak jakieś wyjście - konsensus- modne słowo z lat 90.

Antrk Płaj pisze...

Ciekawe są również, wspomnienia Miki siostry Ireny Szaszkiewicz http://www.babica.czudec.pl/index.php?strona=jarochowska

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Ile ciepła i pogody w tej twarzy, mimo, że poorana zmarszczkami; polecam też pamiętni Kini Trzecieskiej Moysowej z pobliskiego Dynowa
http://marychna.witkowscy.net/index.php?option=com_content&view=article&id=80:pamietnik-kingi-z-trzecieskiach-moysowej-mojej-ciotecznej-babci-tom-i-lata-1902-1907&catid=81&Itemid=506
Może pogoda nie pozwoli jeszcze wyruszyć w teren i trochę czasu wolnego się znajdzie na czytanie.
Bardzo lubię to ostatnie zdjęcie; pozdrawiam.

Stanisław Kucharzyk pisze...

:-)

Stanisław Kucharzyk pisze...

Znam czytałem :-)

Anonimowy pisze...

"W Wielką Sobotę stawiało się w pokoju jadalnym duży stół na 24 osoby i na nim układało się produkty do święcenia: przyniesione z lodowni wędliny, pasztety, owoce, i oczywiście jaja. Ze spiżarni przynoszono placki (ciasta) oraz babki, chleb i inne pieczywa. Placków było siedem, wszystkie wielkości brytfanki, wśród nich mazurki i przekładańce. Babek było kilka piaskowych i drożdżowych, lukrowanych. Na samym środku stołu kładziono mój najbardziej ulubiony placek serowy (czyli sernik po prostu)".

Smacznie, suto, nawet wykwintnie. Jednakże zawsze gdy czytam tego typu literaturę wpsomnieniową, obficie podszytą sentymentem i nostalgią za minionymi "dobrymi czasy" - zadziwia mnie sążnista dawka subiektywnego obrazu świata, jaka z niej emanuje. Nie jest to zapewne zamierzony zabieg. Raczej bierze się z naturalnego - wraz z upływem lat - nawyku do idealizowania rzeczywistości, której było się istotnym składnikiem jak również z tendencji do zapamiętywania tego co dobre i przyjemne i - z drugiej strony - rugowania z pamięci tego co złe i przykre. Bo przecież zaraz obok, w okolicznych wsiach, sielanki nie było. Od biedy piszczało i chłopskie stoły w wielu - zdecydowanie za wielu przypadkaich - były zastawione - eufemistycznie rzecz ujmując - trochę skromniej.
Zmieniając zasadniczo wątek - uwagę przywołuje wzmianka o lodowni. Dawnymi czasy był to stały i bardzo użyteczny element małej architektury tak koło dworu jak i niektórych chat chłopskich. Teraz już kompletnie zapomniany - podobnie zresztą jak zawód "lodownika", który zapewniał dostawy lodu (odpowiedniej ilości i sortu) w miesiącach zimowych, z przeznaczeniem na cały rok. W USA "produkcja" i transport lodu stanowiła przed erą lodówek istotny sektor gospodarki - mający swoich milionerów.

http://ciekawostkihistoryczne.pl/2012/12/08/jak-radzono-sobie-w-czasach-przed-wynalezieniem-lodowek/

Pozdrawiam,

Artur Ziaja

Stanisław Kucharzyk pisze...

Panie Arturze co do lodowni to właśnie siostra Kiki - Mika (zwana tez Mają) czyli Maria Jarochowska pisze:
Jeszcze daremnie szukam w najcenniejszym miejscu ogrodu śladu po lodowni, gdzie zimą zwożono lód z Wisłoka, przechowywany potem we głęboko wkopanych w ziemię murach aż do następnych mrozów. Ojciec mój zwykł był mawiać, iż szczęście małżeńskie obywatela ziemskiego zależy od lodowni. Skoro bowiem pani domu ciepłą porą nie ma gdzie przechowywać produktów, w domu panuje piekło. Minęło szczęście małżeńskie, minęła lodownia zamieniona nie wiadomo dlaczego w pryzmę głazów.
Siostra ta przedwojenna komunistka z przekonania, ma zresztą zupełnie inne spojrzenie na relacje dwór-włościanie czemu dała wyraz w swojej twórczości (np. Buraczane liście). Na swoje domowe gniazdo patrzy jednak prawie tak nostalgicznie jak Kika - Maria Jarochowska - "I pałac popłynie"

Anonimowy pisze...

"Na swoje domowe gniazdo patrzy jednak prawie tak nostalgicznie jak Kika".
Pewna różnica chyba jednak jest - jakkolwiek bez dwóch zdań nie jest to potępieńcze rozliczenie się ze szlachecką przeszłością. To swoiste rozdwojenie uczuć u Jarochowskiej przypomina rozterki przeżywane przez Tadeusza Hołówkę, socjalistę, wybitnego działacza sanacyjnego, orędownika zbliżenia polsko - ukraińskiego oraz lidera ruchu prometejskiego. Pod koniec I wojny światowej był on emisariuszem POW na Ukrainę i Rosję. Wiódł wówczas życie jak z opowieści płaszcza i szpady, a swoje wrażenia i przygody spisał w dwóch ksiażkach: "Przez dwa fronty". "Przez kraj czerwonego caratu". Raz jeden, w trakcie misji kurierskiej, zdarzyło mu się przebywać przez kilkanaście dni we dworze polskim na Ukrainie. Poddał się wówczas urokliwej atmosferze dworu, wpasował w tryb życia jego mieszkańców, dostosował do panujących zwyczajów. I żyjąc jego życiem doświadczał mieszanych uczuć. Odpowiadał mu bardzo klimat tego miejsca, tego bastionu polskości na kresach - ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę z panujących tam na poły feudalnych relacji i z konieczności zmian, widniejących już jaskrawo na horyzoncie. Tytułem dygresji można dodać, iż nie musiały one bynajmniej zachodzić według bolszewickiej formuły, formuły, w którą - jak coraz więcej na to wskazuje - wpisany był także wyrok śmierci na Hołówkę.
Jeżeli już pojawił się wątek ukraińsko - bolszewicki, warto dodać, iż tego typu relacje (jak ów fragment wspomnień Kiki), utrzymane w tonacji subiektywnej, nostalgiczno - sentymentalnej, arkadyjsko - sielankowej - są w dużym stopniu odpowiedzialne za wypaczony obraz relacji polsko - ukraińskich na południowo - wschodnich kresach II RP. Bo czytając je odnosi się wrażenie, iż to współżycie odbywało się w szeroko pojętych ramach chrześcijańskiego miłosierdzia i społecznego solidaryzmu, która to formuła skutecznie neutralizowała wszelakiego rodzaju tarcia, konflikty, waśnie. A tymczasem rzeczywistosć była inna, niejednokrotnie diametralnie inna, niejednokrotnie też wcale nie pulsowała pod owym werniksem
ułudy, przeciwnie wzbierała wzburzonymi falami na powierzchni.
Co do lodowni, pozostałości po nich jest sporo po wsiach, jak również po byłych ukraińskich wsiach. Przy czym - i to jest ten znak czasu - zdecydowana większość ludzi dostrzega w nich piwniczki ("zdarzyło mi się nawet usłyszeć że są to "piwniczki na wino"), nie znając wogóle pojęcia "lodownia".

Pozdrawiam,

AZ

Stanisław Kucharzyk pisze...

Nie tylko relacje polsko-ukraińskie "pulsowały pod owym werniksem ułudy" zgodnego pożycia. Babica to wieś czysto polska, a relacje między wsią a dworem układały się różnie (nie żeby zaraz sięgać do Jakuba Szeli ale...). Od chłopskiej strony przedstawia babicką wieś Krystyna Duda-Dziewierz. Proszę zwrócić uwagę na to zestawienie dwóch zdjęć pani Franciszki.

Anonimowy pisze...

Podlinkowany materiał jest bardzo interesujący. Zdjęcia zaś pani Franciszki intrygują, szokują i wzbudzają współczucie. Ich ekstremalny kontrast zdaje się wskazywać na to, iż u tej osoby, po ekscytującym epizodzie amerykańskim, nastąpił totalny regres. Pozostaje mieć tylko nadzieję, iż pozory (na zdjęciach) czasami mylą i że pani Franciszka mimo wszystko zachowała jakąś namiastkę swojej amerykańskiej tożsamości, jakiś jej niszowy przynajmniej zakres. Te dwa zdjecia mogą uchodzić za symboliczną ilustrację problemów i losów tych wszystkich emigrantów , którzy zdecydowali się jednak powrócić do kraju i którzy mieli problemy z odnalezieniem się w nowym - znów swoiście nowym - otoczeniu. Po I wojnie wielu emigrantów powróciło do kraju z północnej Francji i często byli tą polską rzeczywistością wielce rozczarowani - szklanych domów tu nie znaleźli. Z drugiej strony jednak - i wynika to bezpośrednio z zamieszczonych przez pana cytatów - spora część tych emigrantów którzy powrócili (1/4, 1/3 emigrujących) - to już byli całkowicie inni ludzie. Ludzie upodmiotowieni, dumni ze swoje tożsamości, znający swoją wartość. Jako tacy byli bezcennym nabytkiem dla ubożuchnej i zacofanej ojczyzny. Miałem kiedyś w rękach album poświęcony uroczystościom odsłonięcia w Waszyngtonie pomników Kościuszki i Pułaskiego w 1910 r., wydany w 1911 r. przez Związek Narodu Polskiego w USA. Był tam artykuł traktujący o znaczeniu emigracji zarobkowej dla ekonomiki kraju rodzimego. I też tam były dwa zdjęcia. Jedno przedstawiało chatę chłopa przed emigracją, drugie po jego powrocie. Różnica była kolosalna. Ale rzecz nie tylko w korzyściach materialnych.Okazuje się bowiem, iż upodmiotowiony po wiekach ciemiężenia chłop podnosił śmiało głowę i hardo patrzał w przyszłość. Istnieje wyraźnie zauważalna korelacja pomiędzy skalą emigracji zarobkowej z danych obszarów ( i powrotów po niej) a rozwojem ruchu ludowego czy też w przypadku Ukraińców rozwojem ruchu społecznikowskiego i nacjonalistycznego.

Pozdrawiam,

AZ