Strony

niedziela, 10 czerwca 2012

Piołun w Chocimiu


Czas jakiś upłynął na oczekiwaniu, na koniec w Porcjunkułę 2 sierpnia sułtan stanął pod Chocimiem. Rozlały się pułki jako morze bezbrzeżne — i na widok ostatniego grodu leżącego w granicach władzy padyszacha okrzyk:
"Allach! Allach!", wyrwał się z setek tysięcy gardzieli. Po drugiej stronie Dniestru leżała bezbronna Rzeczpospolita, którą te niezmierne wojska miały zalać jak powódź lub pożreć jak płomień. 

Widok na multańską stronę
Tłumy wojowników, nie mogąc się pomieścić w grodzie, rozłożyły się na polach, na tych samych, gdzie kilkadziesiąt lat temu równie liczną armię proroka rozgromiły polskie szable. Teraz zdawało się, że nadszedł czas zemsty, i nikt w tych dzikich zastępach, począwszy od sułtana, skończywszy na ciurze obozowym, nie przeczuwał, że te pola po dwakroć będą dla półksiężyca złowrogie. Nadzieja, ba! Nawet pewność zwycięstwa ożywiała wszystkie serca. Janczarowie i spahisowie, tłumy pospolitego ruszenia z Bałkanów, z gór Rodopu, z Rumelii, z Pelionu i Ossy, z Karmelu i Libanu, z pustyń arabskich, znad brzegów Tygru, z nizin nilowych i spiekłych piasków afrykańskich, wydając dzikie okrzyki domagały się, by ich natychmiast na "niewierny brzeg" prowadzić. Lecz tymczasem muezinowie z chocimskich minaretów poczęli wołać na modlitwę, więc uciszyło się wszystko. Morze głów w zawojach, kapuzach, fezach, burnusach, kefiach i stalowych hełmach pochyliło się ku ziemi i przez pola poszedł głuchy pomruk modlitwy, na kształt brzęczenia niezmiernego roju pszczół — i porwany przez powiew, leciał za Dniestr ku Rzeczypospolitej.
Model opracowany przez Bubus, Belizariush
Za czym ozwały się bębny, krzywuły i piszczałki, dając znak wytchnienia. Lubo wojska szły z wolna i wygodnie, chciał przecie padyszach dać im po długiej drodze aż z Adrianopola dorzeczny wypoczynek. Sam on odbył ablucje w jasnym źródle niedaleko miasta płynącym i do chocimskiego konaku odjechał, na polach zaś poczęto rozpinać dla pułków namioty, które wkrótce okryły jakoby śniegiem nieprzejrzaną przestrzeń okolicy.

Dzień był piękny i kończył się pogodnie. Po ostatnich wieczornych modlitwach obóz począł odpoczywać. Zabłysło tysiące i setki tysiąców ognisk, na których migotanie spoglądano trwożnie z przeciwległego żwanieckiego zameczku, bo tak były rozległe, że żołnierze, którzy chodzili na podjazd, zdając sprawę z tego, co widzieli, mówili, iż zdawało im się, "że całe Multany w ogniskach". Lecz w miarę jak jasny miesiąc wytaczał się coraz wyżej na gwiaździste niebo, ogniska, prócz strażowych, gasły, obóz uciszał się i tylko wśród milczenia nocy rozlegało się rżenie koni i ryk bawołów pasących się na tarabańskich błoniach.

Lecz nazajutrz skoro świt sułtan ordynował janczarów, Tatarów i Lipków, by przeszli Dniestr i zajęli Żwaniec, tak miasteczko, jak i zamek. Nie czekał ich mężny pan Hieronim Lanckoroński za murami, lecz mając przy boku czterdziestu swoich Tatarów, ośmdziesięciu Kijanów i jedną własną chorągiew towarzyską, uderzył na janczarów u przeprawy i pomimo gęstego ognia z rusznic zmieszał tę najprzedniejszą piechotę tak, iż się w rozsypce poczęła cofać w wodę. Lecz tymczasem czambuł wspomagany przez Lipków, przeprawiwszy się bokiem, wdarł się do miasta. Dymy i krzyki ostrzegły mężnego pana podkomorzego, iż miasto jest już w rękach nieprzyjaciela, więc kazał się cofać od przeprawy, aby nieszczęsnym mieszkańcom przyjść w pomoc. Janczarzy, jako piechota, nie mogli go ścigać, on zaś biegł całym pędem na ratunek. I już dobiegał, gdy nagle nadworni jego Tatarowie cisnąwszy swe chorągwie przeszli na stronę nieprzyjaciela. Nastała chwila wielce niebezpieczna: czambuł wspomagany przez Lipków, w przypuszczeniu, że zdrada wywoła zamieszanie, uderzył wręcz i z wielkim impetem na pana podkomorzego. Na szczęście Kijanie, zachęceni przykładem wodza, dali dzielny opór, chorągiew zaś towarzyska złamała wkrótce nieprzyjaciela, który zresztą nie był w stanie dać regularnej polskiej jeździe odporu. Grudź przed miastem wnet pokryła się trupami, szczególniej Lipków, ci bowiem wytrwalej od zwykłych ordyńców dotrzymywali pola.
Źródło tekstu: Pan Wołodyjowski 
Na koniec zapowiadany w tytule piołun na murach chocimskiego zamku. Szarozielone liście używane są do celów leczniczych i jako przyprawa. Najbardziej znanym piołunowym alkoholem jest absynt - zielony nektar secesjonistów. Polskie wyprawy na kresy też bywają gorzkie jak piołun, ale upajają jak absynt. 

6 komentarzy:

Unknown pisze...

Zazdroszczę wyprawy. Piękny zamek, który od dawna planuję zobaczyć.

Stanisław Kucharzyk pisze...

Nie ma co zazdrościć, trzeba pojechać...

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Mieliśmy piołun w starym ogrodzie, w domu rodzinnym; obowiązkowo znajdował się w każdym bukiecie ziół na Zielną, w kościele można było zemdleć od tego odurzającego, gorzkiego zapachu; chciałabym teraz taki przy chatce, widziałam go na piaskach, może przeniosę. Miejsce na zamek obronny wyśmienite, a słowo "porcjunkuli" pierwszy raz usłyszałam na Kalwarii, wydawało mi się takie tajemnicze; pozdrawiam.

Stanisław Kucharzyk pisze...

Masz rację prawdziwy piołun na pogórzu to raczej rzadkość. Dużo częściej spotyka się bliskiego krewnego bylicę pospolitą, również aromatyczną. Tyle że do ogródka się nie bardzo nadaje bo rośnie potężna.

Go i Rado Barłowscy pisze...

A nam, w herbarium, pięknie się piołun przyjął! Jeszcze go nie wykorzystywaliśmy, ale w tym roku, coś na pewno się z nim podzieje. :D

Pzdr.

Stanisław Kucharzyk pisze...

To smacznego życzę:-) O ile ta gorycz może być dobra.