Strony

wtorek, 5 lipca 2011

Makowa, Pogórze Przemyskie

Widok na stary cmentarz ewangelicki w Makowej (po lewej)
W autobiograficznej powieści emigracyjnej pisarki Barbary Toporskiej (żony Józefa Mackiewicza) znalazłem ciekawy wątek opisujący międzywojenne stosunki we wsi Makowa. Miejscowość tę darzę szczególnym sentymentem z różnych względów. Między innymi dlatego, że dolina Wiaru była w swoim czasie siedliskiem czterech nacji jakoś ze sobą współżyjących. Polacy, Ukraińcy, Żydzi i stosunkowo najmłodsi przybysze - Niemcy z kolonizacji józefińskiej mieli tu swoje świątynie i domy.
Poniżej zamieszczam świadectwo czasów.
Trzeba jednak pamiętać, że w tej opowieści autorka "nie trzyma się chronologii, po części z nonszalancji, ale głównie z przeświadczenia, że wszystkie sprawy przeszłe i zaprzeszłe, tylekroć przetrząsane w naszej pamięci, kojarzą się w inne układy, niż te, które obowiązują historyka." Autorka prawem pisarza ukrywa też prawdziwe nazwiska bohaterów, a czasami także zmienia nazwy miejscowości.
Makowa jednak wydaje się być Makową. Chociaż nie mam pewności czy faktycznie na tamtejszym cmentarzu spoczywa polska ziemianka, potomkini niemieckich baronów.

Grób Georga Jaki nauczyciela w Makowej (* 16.4.1868, † 31.5.1935). Nauczyciel mógł pełnić okresowo obowiązki pastora, gdyż Makowa należała do odległej parafii w Bandrowie.

Spójrz wstecz Ajonie! str. 311-314
Pastor przyjął Łanowskiego grzecznie, a skoro się dowiedział, że wyznanie zmarłej nie było następstwem manipulacji rozwodowych, wręcz serdecznie. Łanowski opowiedział mu w skrócie dzieje rodzinne pani Doroty, od tych „Ostzejców” von Krausenbergów z Flechowa poczynając, co bardzo pastorowi nasunęło dużo refleksji, którymi rad by się podzielić. Jak też historia tej małej osady niemieckiej, która kilkakrotnie nazwał wyspą. Sam pochodził z Poznańskiego i nazywał się Nijaki. Mówił o trudnościach, jakie miał w pierwszym roku z porozumiewaniem się ze swoimi parafianami, którzy mówili tylko dialektem szwabskim. Mówił: „...tak bywa, że wierność wierze ojców sprzyja zachowaniu narodowości w najmniej sprzyjających warunkach, jak ta nasza wysepka tutaj, a bywa, że odwrotnie — prowadzi do wynarodowienia. Weź pan naszych bamberżan w Poznańskiem. Po dziś dzień zachowali swoje stroje narodowe z Bamberga, i swoje rodowe niemieckie nazwiska, a stali się najzacieklejszymi nacjonalistami polskimi przez wierność katolicyzmowi w okresie Kulturkampfu. W sferach wyższych, jak u pańskiej świętej pamięci małżonki, odbywało się to inaczej, ale u nas, u ludu, zwłaszcza chłopów, religia wyznaczała nacjonalność.”
Łanowski słuchał jednym uchem. Śpieszyło mu się. Musiał przecież obejrzeć schludny cmentarzyk, z grobami wystrojonymi w wianki i bukiety ufarbowanych bardzo jaskrawymi barwami nieśmiertelników, musiał przystać na zaproponowane miejsce, na względnie niską jego cenę, musiał skorzystać z uprzejmości pastora i udać się wraz z nim do kamieniarza, miejscowego specjalisty od nagrobków. „Ukrainiec, ale i dla nas pracuje. Doskonały majster” chwalił pastor. Każda litera u niego, czy w cyrylicy, czy w łacince, czy w gotyku wychodzi jak cacko.”
Dom i warsztat kamieniarza znajdował się na ukraińskim krańcu wsi. Jak nad niemiecką połową Makowej panował zbór, tak nad tą cerkiew.
„Unicka” wyjaśnił pastor. ,,Z grekokatolikami żyjemy w serdeczniejszej zgodzie, niż z rzymsko-kato1ikam” westchnął. Może dlatego, że w podobnej sytuacji. My wyspa, a oni przylądek. To przyczółek najbardziej na zachód wysuniętych ongisiejszych Grodów Czerwieńskich. A może ze wspólnych zamiłowań. Do sadów, do śpiewów. Nasze chóry konkurują, jak jabłka w naszych sadach. Dziwna ta nasza Makowa, bardzo dziwna. Ale wiosną, jak zakwitną sady, zobaczy pan, jak tu pięknie. Albo latem... Nie mówię, żebyśmy żyli bez trosk, bez szykan nawet, zdarzają się, owszem, ale oby Bóg pozwolił dożyć tutaj nam w pokoju! Taak...” Westchnął.
W kancelarii pastor spytał Łanowskiego, czy posiada lekarskie świadectwo zgonu. Łanowski uniósł ze zdziwienia brwi:
„Nie ma u nas zwyczaju wzywać doktorów do umarłego. Cóż mógłby pomóc?”
„My tutaj jesteśmy uprawnieni do wystawiania metryk zgonu, jak metryk ślubów, czy chrztów, gdy chodzi o nas parafian. Cóż? nawet do chorego trudno wezwać lekarza. Zakaźnych wieziemy do szpitala, inne choroby leczy akuszerka. Albo wyleczy, albo nie. Wola Boża. A pańska małżonka długo chorowała?”
„Wcale nie chorowała. Umarła nagle, tak jak jej bracia. To znaczy jeden po ataku żył sparaliżowany i nieprzytomny. Jeszcze koło dziesięciu miesięcy. Moja żona wierzyła w ziółka i homeopatię.”
»Aaa... słyszałem. Dziedziczka z Krewerc. Opowiadali ludzie. Moja nieboszczka matka też uznawała tylko homeopatię. To w Niemczech bardzo popularne. Więc pogrzeb chciałby pan pojutrze?”
Jeśli można, za dwa dni. W piątek. Muszę telegrafować do krewnych do Warszawy.”
Na tym stanęło. Pastor, który już był zamierzał telefonować do powiatu (tylko do którego? Makowa nie należała do Krupnik Wielkich) z zapytaniem czy nie istnieją jakieś obiekcji w pogrzebaniu osoby mu nie znanej a zmarłej nagle, pomyślał, że skoro małżonkowi” z pogrzebem się nie śpieszy żadne podejrzenia nie mogą wchodzić w rachubę. Łanowski zrobił na nim jak najlepsze wrażenie. Pastor cieszył się myślą, że będzie miał okazję zawrzeć z nim bliższą znajomość, z człowiekiem wykształconym. Od iluż to lat zdany jest tylko na towarzystwo ludzi prostych nie licząc oczywiście żony, ale i ona zamknęła swoje horyzonty: gospodarstwo dwoje dzieci, i jeszcze prowadzenie kursów kroju i szycia... Łanowski okazał zainteresowanie dla tutejszej kolonii, rzecz jasna historia to za długa i za odległa na dni żałoby, za obopólną zgoda odłożyli ją na później. Na to później” pastor się cieszył. z władzami nie lubił mieć do czynienia. Lubił natomiast swoją niemiecką biblioteczkę, i obiecywał sobie, że zaraz po obiedzie zacznie w niej szperać, i a nuż znajdzie coś o tych von Krausenbergach.
„Będziemy chowali prawdziwą niemiecką arystokratkę” powiedział do żony, rozlewającej z nachmurzoną miną zupę. Obiad był spóźniony.
,,Was du nicht sagst?!”
„Właściwie Polka. Ale z prostej linii od baronów Krausenberg.”
Pastor odmówił nad grobem modlitwy po polsku. Później jednak zwrócił się półobrotem do grupy stojących za nim po niemiecku. Przemówienie było krótkie, poza polska zakonnicą nikt jego treści nie zrozumiał, domyślano się tylko że pastor nawiązuje do niemieckiego pochodzenia zmarłej; kilkakrotnie padło nazwisko barona Krausenberg. Kiedy skończył, na czoło grupy wysunęła się kobieta z nutami w ręku i zaintonowała żałobny psalm. Wówczas dopiero spostrzeżono że cały ten `chór ubrany jest w obce ludowe stroje przykryte wprawdzie w dużej mierze płaszczami z samodziałowego szarego sukna i i kręcącymi się coraz gęściej w powietrzu krupeczkami śnieżynek W oczy rzucały się tylko dość dziwaczne kapelusze kobiet, i białe grube pończochy całej grupy. Jednocześnie nie opodal zaczęła się formować z lekkim poszturchiwaniem druga grupa. Kobiety i dziewczęta, wysunięte przodowi, miały czerwone chusteczki zawiązane pod brodą a spod wełnianych chust otulających ciała barwiły się różnokolorowe spódnice i haftowane fartuchy. Zaraz też jak chór niemiecki umilkł, rozległo się z tamtej strony gromkie, a rozlewne ,,Hospody pomyłuj”. Chór ukraiński był o wiele mi zdyscyplinowany niż niemiecki, ale jego pienia miały w sobie tyle smutku, żalu i błagalnych zawołań, że Tesa rozpłakałaby się serdecznie, gdyby nie czuła bez przerwy na sobie czarnych oczu służącej Marianny, i wprawdzie mniej uporczywy niemniej obserwujących ją w szybkich spojrzeniach spod czarnych rzęs niebieskich oczu Lola.
- U nas już się tak utarło - ni to tłumaczył, ni to nie tłumaczył się Łanowskiemu pastor, prowadząc go do kancelarii. - Żegnamy naszych zmarłych wspólnie, po sąsiedzku.”
...

Spójrz wstecz Ajonie! str. 321-324
POST SCRIPTUM: O dalszych dziejach Makowa, Czy Makowej, dowiedziałam się przypadkiem wiosną bodaj 1975 roku. Kręciliśmy się samochodem po Bawarii, opóźniając przyjazd do kosztownego Monachium.

Zatrzymaliśmy się na obiad w prawie samotnie stojącej gospodzie pod Nördlingen.

Gospoda była nowa, ale jej właściciel starym tutejszym obyczajem gdzieś w połowie obiadu zaczął obchodzić stoły i stoliki, witając gości nie tylko ukłonem lecz i podaniem ręki i zapytując, czy zadowoleni. Był to mężczyzna na oko jeszcze młody, we wczesnym ,,średnim wieku” najwyżej, ubrany w raczej egzotyczny dla tej okolicy strój ludowy: na głowie coś w rodzaju czarnego fezu z długim pomponem, na nogach białe pończochy, na czarne spodnie spięte pod kolanami narzucony długi i szeroki niebieski kasak z haftowanymi naramiennikami. Oczywiście pochwaliliśmy pieczeń wieprzową, z kapusta i dużym knedlem, a gdy odchodził, Wanda się odezwała się ,,Po Anglii wszystko smakuje.”
,,Polaki?” Odwrócił się, zawrócił i nie pytając przysiadł do stołu.
,,Vertriebene?” odpłaciliśmy pytaniem za pytanie. ,,Dwa razy vertriebene” odpowiedział z pewną dumą, jaką każdy człowiek ma dla niezwykłości swoich losów. I prawie zachęty zaczął opowiadać: Jak się skończyła wojna w l939 roku, ich mała niemiecka kolonia od niepamiętnych czasów zasiedziała w środku Polski, znalazła się obok granic sowieckiej. Wówczas Hitler kazał ich przesiedlić pod Posen (,,Posen” mówił). No a po wojnie Polaki do Warthegau wrócili, i ich wyrzucili do Niemiec. Więc dwa razy ,,vertriebene”, i stąd mieli różne kłopoty z uzyskaniem odszkodowania od rządu w Bonn. No, ale chwalić Boga, w końcu ojciec dostał i mógł za nie pobudować się w tym osiedlu, zanim mu się nie zmarło, w zeszłym roku on sam wybrał się w odwiedziny do tej swojej rodzinnej wsi, Makowa.
Zastrzygłam uszami. ,,Makowa? To nad Sanem?”
Niedaleko. Nasza rzeczka nazywała się Wiar.” Był na niej drewniany mostek, opowiadał, teraz pobudowali nowy, betonowy. A środkiem wsi biegnie szosa. Dla samochodu, to wygodnie, ale lipy, topole i drzewa owocowe, pod którymi biegał tą droga, dzieckiem, znikły. Tak jak dwie kirchy: niemiecka i ukraińska. Została tylko kamienna dzwonnica, jako zabytek. Dużo domów także zniknęło, wieś słabo zaludniona. Sami Polacy, opowiadał. Ich dom stoi, ale ludzie, co tam mieszkają, nie chcieli go nawet za furtkę wpuścić. Właściwie rozmawiał tylko młodą dziewczynka, lat może dwanaście. Powiedziała, że mieszkają tu z dziada pradziada. ,,A co się stało z Ukraińcami?” chciałam się dowiedzieć. Także wysiedleni. Na sowiecką stronę. Kiedy, nie wiedział. W 39-ym wprowadzali się do ich, przesiedlanych Niemców, domów Ukraińcy, ci miejscowi. Teraz nie ma tam ani jednego. Mówiono mu, ale to w Przemyślu, więc nie wie czy prawda, bo Przemyśla dość daleko z Makowa, że tę cerkiewkę to Ukraińcy sami rozebrali i tak kawałkami przenieśli całą z własnym dobytkiem podczas przesiedlenia. Chyba to było już po wojnie, domyślał się, ale czy mu tak mówiono, nie pamięta. Pamiętał natomiast, że w Przemyślu za trzyosobowy pokój w hotelu płacił 5 marek, więc tanio.
,,A cmentarz niemiecki w Makowej?” przerwałam.
Był i tam, i przytaknął ruchem głowy, ale grobów swojej rodziny nie odnalazł. Może i dobrze nie wiedział, gdzie ich szukać, tyle lat, a z dziesięć mu było, jak wyjeżdżali z Makowa. Trawą zarosłe, zapadłe w ziemię, niektóre jeszcze kruszeją pod mchem na kamieniu, ale widocznie tam jeszcze ktoś zachodzi, bo na jednym odczytał wyryte scyzorykiem - dupa.
,,A gdzie się pan tak dobrze nauczył po polsku?” spytałam, by zatrzeć wrażenie. Wcale nie mówił dobrze po polsku. Mówił właściwie po niemiecku, wtrącając słowa polskie, jak zabytek, szosa, z dziada pradziada, i owo ostatnie.
,,Od Polaków. Nas w Makowej było może 15 do 20 rodzin niemieckich, Ukraińców trochę więcej, a naokoło Polacy. W Warthegau też sporo Polaków podczas wojny pozostało.” I opowiadał dalej rzeczy może i ciekawe, ale z moją, powieścią zupełnie już bez związku. Chyba może to sentencjonalne przed pożegnaniem „Heimatsrechts nie mają dziś ani żywi, umarli. I Herrschaften” spojrzał przez okno na tył naszego Austina ze znakiem GB ,,także nie. Dieser schreckliche Krieg” westchnął i „Leben Sie wohl!”

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

czy można otrzymać dane kontaktowe do Pana z Niemiec - celem kontaktu i rozmowy nt. wsi Makowa. Moja żona pochodzi z Makowej. Często w Makowej przebywam i chętnie poznałbym ludzi, którzy kiedyś w niej żyli. Mieszka w Makowej Pan, który ma prawie 90 lat i można by było z nim pewne wątki historyczne porównać.
mój email: watom@poczta.onet.pl

Stanisław Kucharzyk pisze...

Powyższy wpis jak zaznaczyłem na początku to fragment książki Barbary Toporskiej (1913-1985), próba odnalezienie osób, a nawet wielu miejsc po 40 latach od napisanie książki, wydaje się przedsięwzięciem beznadziejnym. Gdyby jednak ktoś miał jakieś wieści na ten temat proszę o wpis.