Strony

poniedziałek, 3 listopada 2025

Tyszkowscy - po śladach myśliwskiej legendy

Obszar dawnego folwarku Tyszkowskich w Huwnikach
O rodzie Tyszkowskich pisałem na tym blogu w 2020 roku korzystając z niezbyt pochlebnego opisu  z pamiętnika Jana Porembalskiego "Wspomnienia z birczańskiego". Rodzina Tyszkowskich oraz inne podprzemyskie rody zyskały ostatnio nową sławę dzięki powieściom autorstwa Magdy Skubisz zapoczątkowanych tomem Aptekarka (2022). Dotychczas czterotomowy cykl, stanowi interesujący przykład współczesnej prozy łączącej elementy realizmu Galicji z lat 1854-1855, z ezoterycznymi, feministycznymi i moralizatorskimi motywami. Autorka korzystając z autentycznych nazwisk, miejsc i faktów, tworzy nową legendę Pogórza Przemyskiego budując klasyczny romansowy trójkąt - heroina w osobie zielarki Katji i dwóch konkurentów Józef (ok. 1827-1882) i Antoni Tyszkowscy (1825-1895). Powieściowy Józef to postać niemal idealna – przystojny, bosko umięśniony, prawy, spokojny i rozważny, lojalny wobec osób bliskich, romantyczny obserwator przyrody. Jego brat Antoni to typ początkowo odrażający, nadużywający jadła i trunków namiętny myśliwy, dręczący chłopów chutliwy awanturnik. 
Jak powieściowe opisy  głównych bohaterów mają się do historycznych realiów,  dowiemy się pewnie dzięki pracy p. Janusza Dedio - regionalisty badającego historię rodziny Tyszkowskich (patrz publikacja pt. "Rodzina Tyszkowskich. Zapomniana historia" i kolejne tomy).

Ze swojej strony zachęcony książką  historyka Łukasza Bajdy "Myśliwi Gór Sanockich" chciałbym przybliżyć leśno-myśliwską stronę obu Tyszkowskich, gdyż jak się okazuje głównym Nemrodem w rodzinie Tyszkowskich był właśnie Józef, chociaż Antoni również chętnie polował. Poniżej zamieszczam trzy artykuły z miesięcznika "Łowiec" organu  Galicyjskiego, a następnie Małopolskiego Towarzystwa Łowieckiego. Wszystkie są ciekawym świadectwem osób, które miały okazję uczestniczyć w słynnych polowaniach braci Tyszkowskich i żywiły głęboką cześć do ich myśliwskich dokonań. Są to Aleksander Cholewa Ubysz (1832-1890), Aleksander Leon Paschalis Tur-Przedrzymirski h. Łuk (1865-1931) i Władysław Jankowski z Jankowa h. Junosza (1873?-1935). W przypadku ostatniego autora myśliwskich opowiadań niezbyt pasuje data urodzin, gdyż w chwili śmierci Józefa Tyszkowskiego (1882 r) Władysław miałby dopiero 9 lat, ale inne dane biograficzne wskazują na tegoż.

Aleksander Przedrzymirski
Po śladach legendy. Aleksander Przedrzymirski (1865-1931) (Łowiec r. 1930 nr 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14)

W malowniczej górskiej okolicy w powiecie Dobromilskim u granic powiatu przemyskiego, u stóp Kalwarji Pacławskiej nad szumiącym Wiarem, przełamującym tu wąską doliną podgórza Bieszczadów, leży wieś i dwór Huwniki, była siedziba rodu Tyszkowskich i stolica rozległych ich dóbr szeroko rozłożonych w powiatach przemyskim, dobromilskim, liskim, brzozowskim i sanockim. W chwili, gdy zaczynam te wspomnienia, należały olbrzymie te dobra do przedostatniej generacji Tyszkowskich a mianowicie do dwóch braci Józefa i Antoniego, starych kawalerów i myśliwych w stylu, który znamy tylko z tradycji XVIII wieku. Choć kalendarz wieków znaczył już ósmy dziesiątek lat ub. w. to pomimo to z Huwnik i z Trójcy rezydencji braci Tyszkowskich wiało jeszcze duchem saskim i reminiscencjami księcia „Panie kochanku“. 

„Polska nierządem stoi“ — tę dawną niechlubną dla nas maksymę w pełni zastosować było można do fortuny Tyszkowskich. Rzeczywiście „nierządem“ stała ta olbrzymia fortuna. Administracji, zwłaszcza w dzisiejszem znaczeniu, nie było żadnej, przemysłu oprócz kilku lichych tartaczków, żadnego fachowego kierownictwa kilkunastu tysięcy morgów dziewiczych lasów i kilku tysięcy morgów urodzajnej gleby ani śladu, służba nie była płatną, a służyła od dziada pradziada, dzierżawcy folwarków płacili śmiesznie małe tenuty lub wcale nie płacili, chłopi paśli i worywali się, gdzie chcieli, a już to żaden z nich w rozległych dobrach Tyszkowskich nie kupił ani kawałka drzewa na opał lub budulec — kraść wolno było co kto chciał, prócz, niech Bóg broni, kuny leśnej—bo pod tym względem Tyszkowscy nie żartowali, a nieszczęśnik, któremu dowiedziono kradzież kuny, tracił „łaskę pańską“ i wszystkie z niej płynące korzyści. (przyp. - Tę specyficzną formę zarządzania Tyszkowszczyzną potwierdza raport z 1939 roku "Jak Polska Akademia Umiejętności rządzi swoimi majątkami")

Kun bywało w owych czasach bardzo dużo, nie brakowało też mistrzów w tym specjalnie chłopskiem polowaniu, a każda upolowana kuna musiała być oddaną do dworu za jakieś nieokreślone wynagrodzenie, przekraczające w każdym razie jej handlową wartość. Toteż gromadziło się w Huwnikach tych skórek bez liku. Wszystkie kamizelki, kurty, paltoty, futra podróżne, zarękawki, wszystko to podbite było kunami, a niejedna miła a „nieskąpa“ pani otrzymywała w dowód wdzięcznej pamięci tumakową szubę lub „kopę“ wybranych skórek. 

Jakkolwiek, jak wyżej wspomniałem, służba nie bywała płatną, roiło się od niej po folwarkach, a wszystko myśliwi pełniący zaszczytną służbę „Drabów“ jak określonem bywało ich społeczne stanowisko w Huwnikach. „Draby“ ci nosili rodzaj munduru, wysokie buty, kurtę bronzową i miękkie popielate czapki bez daszków do tego strzelba, torba i trąba rogowa. W każdym folwarku utrzymywano po kilka lub kilkanaście psów gończych, co w razie łowieckiej mobilizacji dawało liczny korpus drabów i jeszcze liczniejszą psiarnię. 

Nie brakowało też rezydentów i „klientów“ trzymających się „pańskiej klamki“ nie bez widoków na jakiś ochłapek z pańskiej łaski. 

Personel dworski dopełniała liczna kapela pod batutą b. wojskowego kapelmistrza Pistla, późniejszego dyrygenta orkiestry w teatrze Skarbkowskim we Lwowie. 

Nie brakło w dworze Huwnickim i cennych bardzo zabytków. Między innemi był tam namiot i kilka dywanów pochodzących rzekomo z pod Wiednia, poza tem posiadali Tyszkowscy liczny zbiór starożytnej polskiej broni siecznej i pasów słuckich, a skarbiec ich zawierać miał, jak opowiadali bliżej wtajemniczeni, „kwartami“ nieoprawne perły i drogie kamienie. Część tych zabytków spłonęła w pożarze letniego pawilonu, który urządził sobie p. Józef przy tartaku w Huwnikach dla słuchania szumu wody. Klejnoty rozkradziono do szczętu za wiedzą właścicieli, bo według ich własnych słów, miały ciężyć na nich łzy ludzkie. Resztę zabytków oddano podobno do któregoś z muzeów krakowskich. 

Ciekawym był sposób eksploatacji lasów. Gdy zjawił się kupiec pragnący nabyć jakiś drzewostan, spisywano z nim rodzaj „terminatki“, w której wymieniona była ilość dębów, jodeł czy sosen, które nabywa, oraz cena jednostkowa od sztuki na wybór. Lasy były odwieczne, drzewostan masztowy, jakiego dziś się nie widuje, ceny minimalne. Dąb najprzedniejszy na wybór sprzedawano najwyżej po 5 austr. guldenów (około dwa dolary), masztową sosnę lub jodłę po 2—3 guldenów. Zależało teraz na mu, ażeby kupiec, naturalnie pejsaty, nie wywiózł z lasu tysiąca pni zamiast 500 kupionych. Dozoru fachowego nie było, a funkcje gajowych pełnili niepłatni „Draby“ nie dający żadnej gwarancji. Wynaleziono więc swoisty sposób kontroli. W którejś z wsi należących do dóbr Tyszkowskich wyszukiwano dwóch chłopów wiodących ze sobą odwieczne spory i rozżartych wzajemnie na siebie do tego stopnia, że jeden drugiego chętnie by w łyżce wody utopił i takich dwóch aniołów stróżów dodawano żydowi, jako nieodstępnych towarzyszów, aż do ukończenia wywozu. 

Zachowane budynki folwarczne i kamienny mur

Pomimo tak oryginalnej administracji fortuna nie malała. Karczmy, lasy, młyny, tartaki dawały przecież jakiś dochód a kapitały uzyskane z indemnizacji pańszczyźnianej a później z propinacyjnej, przedstawiały w tak wielkich dobrach bardzo poważne walory. Niewielkie stosunkowo potrzeby Tyszkowskich nie wyczerpywały dochodów, to też terytorjalnie majątek wzrastał, gdyż Tyszkowscy kupowali wszelką ziemię, jaka w ich sąsiedztwie była do kupienia. 

Panowie patrzący przez palce na kradzież, pozwalający paść i rąbać po lasach i worywać się w miedze, musieli cieszyć się wśród szerokich rzesz chłopskich niepowszednią popularnością. Toteż w razie jakichkolwiek wyborów nie było innego kandydata, jak Tyszkowski. Przez długi bardzo szereg lat, stanowiska posłów do parlamentu wiedeńskiego, czy też do Sejmu galicyjsk., jak nie mniej fotel marszałka powiatowego w Dobromilu, objęte były stale przez Tyszkowskich i stan ten trwał aż do śmierci Józefa i Antoniego, jako też adoptowanego syna tego ostatniego, zmarłego w r. 1920 Pawła, który cały swój olbrzymi majątek odziedziczony po Józefie i Antonim zapisał krakowskiej Akademji Umiejętności. 

W tę domenę Tyszkowskich nikt nie wkraczał, a gdy z chwilą narodzin „piątej kurji“ spróbowali apostołowie nowych prądów postawić w okręgu dobromilskim swego kandydata, odeszli stamtąd prędzej niż przyszli i to do tego z mocno nadwerężonem uzębieniem. Szereg pokoleń chłopskich głosował zawsze na Tyszkowskich i to tak weszło w krew chłopską, że opowiadano, że pierwszym okrzykiem, jakim witał świat nowonarodzony „małorolny“ był „Tyszkowski“. Starszy z braci, Józef, z którym nigdy nie polowałem, zmarł bowiem z początkiem lat 80-tych ub. wieku, t. j. w chwili, gdym siedział jeszcze na ławie szkolnej, mieszkał w Huwnikach, młodszy Antoni w niedalekiej Trójcy. Pan Józef był myśliwym w wielkim dawnym stylu. Co jesieni po św. Michale, wziąwszy z sobą kilkunastu „Drabów“ i kilkadziesiąt psów, kuchnię połową i namioty, wyprawiał się na łowy. Szedł przez swoje i nieswoje, przechodził powiaty przemyski, dobromilski, staromiejski, liski, opierał się aż o węgierskie rubieże, a może nawet je przekraczał. Do dziś stoją w muzeum Dzieduszyckich we Lwowie trofea tych łowów w postaci groźnych niedźwiedzi i karpackich rogali. Wyprawa taka trwała parę tygodni, zanim łowcy syci trudów i łupów zjawiali się z mocno przerzedzoną psiarnią w Huwnikach. 

Trofea Tyszkowskiego w Muzeum Historii Naturalnej we Lwowie

Charakterystycznem jest dla naszych dawnych łowców z ogarami, że głównie polowali w jesieni. Dziś czekamy z upragnieniem ponowy, na małych parcelkach tropimy dziki i huczkami wyganiamy spokojną świnię z chlewa na pociski niezawodnych ekspresów i manlicherów. Dawny łowiec z równem upragnieniem oczekiwał długotrwałych ros jesiennych, tak korzystnych dla psich nosów i oceniać umiał miękkie pole, na którem nie cierpiały psie nogi. 

Niedawno Dr. Wł. Ziembicki przypomniał nam w Łowcu barwnem swem piórem jesienne łowieckie wspomnienia Jana III. Łowy w „Panu Tadeuszu“ odbywają się także w jesieni. Sam znałem starych myśliwych z psami, którzy entuzjastycznie wyrażali się o jesieni. Pamiętam Aleksandra Ubysza, chodzącego z powodu odcisków po lesie bybelskim w przemyskiem w czerwonych pantoflach i podkładającego swoją gończą sukę „Dyskę“ tak nazwaną na złość jednemu z sąsiadów, ożenionemu z Tyską, jak mówił do mnie: „A to cudowny czas dla psów i myśliwego, patrz, w czem dziś można chodzić po lesie“. Pamiętam Zenona Nowosieleckiego z Kniażyc w przemyskiem, który mawiał: „Ponowa doskonała dla kuchni, dla psów i myśliwego, nie ma jak jesień“. Zapewne czar jesieni w lesie jest wielki, gdy knieje lśnią złotem i żarzą się szkarłatem i gdy z ich głębi dochodzi ucha myśliwego jazgot psiarni. Myśliwy stoi przed nieznanem, nie wie, czy z gąszczu wypadnie szarak lub lis, czy rogacz lub odyniec i w tej niepewności tkwi także urok niemały. Inne to były czasy i inne zapatrywania. Granica dla myśliwego była dosyć luźnem pojęciem. Charciarz jechał, dokąd go szarak poprowadził. Myśliwy z ogarami stał nieraz nad powalonym odyńcem w nieznanej sobie zupełnie kniei. Mógł więc p. Józef Tyszkowski iść przez swoje i nieswoje, bo zgodnem to było z ówczesnemi pojęciami i duchem czasu. Inne to były zapatrywania i inne zespoły myśliwskie. Łowiectwo było zakonem hartującym ducha i ciało. Nie widywało się owych wykwintnych lordów dzisiejszych, których życie składa się w połowie z pojęcia „ja nie mogę“ a w drugiej „ja muszę“. Myśliwy ówczesny zahartowany był na wszystkie przeciwności, na złe drogi, na aurę, na niewygodne noclegi, na niewybredną i „niehigieniczną“ kuchnię, mógł wszystko a niczego nie „musiał“. To też na długie lata zachowywał czerstwość, odporność i niespożytą werwę łowiecką. 

Dziś, w naszych wszechstronnie „oparagrafowanych“ stosunkach rzeczy takie są niemożliwe, dziś gdy w własnym twoim miocie idzie wieczorem na ciebie wilk czy dzik, musisz „poprawny“ Łowcze poradzić się zegarka i kieszonkowego kalendarza, by się upewnić, że do zachodu brakuje jeszcze kilka sekund i że wolno Ci nacisnąć cyngiel bez obawy popełnienia bezprawia. — Łowiectwo dzisiejsze traci coraz bardziej swój dawny epopejowy charakter a schodzi do rzędu ściśle ograniczonego procedurą, wobec którego nie urodzi się już nowy „Freischütz“ ani drugi „Chór strzelców“. 

Miewał p. Józef Tyszkowski czasem i zatargi o granice, pomimo ówczesnej ogólnej tolerancji. Z lasami Huwnik graniczą obszerne lasy rządowe. W ówczesnej kamerze leśniczymi bywali Niemcy, wychowywani w innych wyobrażeniach. Otóż jeden z tych Panów w towarzystwie dwóch gajowych, spróbował raz oponować wkroczeniu p. Józefa w granice kamery. Gdy uprzejme przedstawienia huwnickich myśliwych obiły się by groch o ścianę o służbistość personelu rządowego, rozciął p. Józef ten węzeł gordyjski w swój sposób, zabierając opornego leśniczego i jego dwóch gajowych ze sobą. — Przepędził ich przez trzy dni po lasach i górach, poczem pozwolił im wrócić do domu, obdarzywszy ich suto na drogę. Sprawa narobiła hałasu, lecz Huwniki miały zanadto silne plecy we Lwowie i Wiedniu, by im cokolwiek mogło grozić. Sprawę ubito, a gorliwego leśniczego przeniesiono gdzieś w dalekie strony. 

Kute ogrodzenie z czasów zarządu PAU czy jeszcze Tyszkowskich?

Nieobcemi były p. Józefowi i fantastyczne pomysły. Mając wygodne w Huwnikach aż dwa domy, nie mieszkał w nich, lecz zbudował sobie przy tartaku na Wiarze drewniany barak, ozdobił go wewnątrz dywanami, pasami słuckiemi, trofeami i bronią i w nim zamieszkał. Jak mówił, dla delektowania się szumem wody. U drzwi wejściowych postawił manekina w pełnej zbroi, który przy otwarciu tych drzwi, wydobywał ogromny miecz z pochwy i wcale groźnie zamierzał się nim na wchodzącego. Dla nieobznajomionych z tym mechanizmem, bywał ten manekin niejednokrotnie przyczyną niemałego przestrachu. 

Tartak i barak stały na t. zw. ryniach wiarowych t. j. na głębokiem i nadzwyczaj przepuszczalnem szutrowisku. Wskutek tej przepuszczalności nic na tern szutrowisku nie rosło, prócz nędznej trawy zawsze spalonej słońcem. Pan Józef pragnął swemu barakowi stworzyć jakieś otoczenie. Pokopał więc kanały i sadzawki usypał ślimaki, pobudował mostki i altany i pozasadzał klomby drzew dzikich i krzewów. Ale szutrowisko niewdzięcznie przyjęło tę kulturę, wszystko co posadzono, wyschło do szczętu i po kilkuletnich bezowocnych próbach, zaniechano dalszych usiłowań. 

Opowiadano mi o p. Józefie także następującą historję. 

Gdzieś w któremś miejscu dóbr Huwnickich, znajdowała się niewielka, zabudowana enklawa, należąca do jakiegoś żyda. — Enklaw takich było w tych dobrach bardzo dużo i nigdy nikomu nie zawadzały. — Nagle powziął p. Józef zamiar wykupienia tej enklawy; żyd jednak, czy to z wyrachowania, czy z innej przyczyny, nie chciał jej ani sprzedać ani zamienić za znacznie wartościowszy kawałek gruntu, który mu p. Józef ofiarowywał, obowiązując się jeszcze ponadto postawić żydowi nowe budynki. — Gdy wszelkie pertraktacje zawiodły, ujrzał żyd pewnego poranku, że na przyległy do jego enklawy grunt dworski zwożą jakiś budulec. — W parę dni później przyszli cieśle i w kilku dniach w odległości paru kroków od żydowskiej chałupy, stanął nowy barak. Na wszystkie pytania żydowskie, do czego by ten barak miał służyć, odpowiadano mu tylko „usłyszysz“ ; żyda dziwiło to bardzo, dlaczego on ma usłyszeć a nie zobaczyć ale na wszystkie swoje sondowania otrzymywał stałą odpowiedź „usłyszysz“. 

Nagle pewnego letniego popołudnia nadeszło kilkunastu „drabów“ w pełnym rynsztunku, prowadząc za sobą kilkadziesiąt psów. Ludzie i psy zakwaterowali się w baraku a zaintrygowany żyd na swoje zapytanie „Czy to ma być piłowanie“, otrzymał ponownie odpowiedź „usłyszysz“. Tego samego dnia wieczorem nadjechały z Huwnik dwa drabiniaste wozy wiozące całą huwnicką kapelę wraz z panem kapelmistrzem Pistlem i w chwilę potem żyd usłyszał rzeczywiście koncert przechodzący najbujniejszą wyobraźnię. — Pod batutą p. Pistla, kapela rżnęła od ucha jakiegoś wiedeńskiego walca, któremu akompaniowały wszystkie „draby“ na rogach, a psy doprowadzone do rozpaczy wyły jak wszyscy potępieńcy piekielni. — Koncert trwał bez przerwy całą noc i nazajutrz rankiem rozbrzmiewał z niemniejsza furją, a gdy koło południa gruchnęła wieść, że połowa psów się wściekła, żyd zatarasował drzwi i okna i gubiąc patynki po drodze i kłapiąc zębami ze strachu, pobiegł do Huwnik, błagając zmiłowania od Pana Marszałka i ofiarowując sprzedaż enklawy, za co Pan Marszałek da, byle tylko pozabierać tych „wszczekłych psów i p. kapelmajstra z jego bandą“. 

Po śmierci p. Józefa, po r. 1880-tym, połączył cały majątek Tyszkowskich w swym ręku, p. Antoni. Nie przeniósł się jednak na stałe do Huwnik, lecz przebywał w Trójcy, a także dużo we Wiedniu i Lwowie, jako poseł sejmowy i parlamentarny. 

Myślistwo znacznie ograniczono. Rozpuszczono kapelę i część „drabów“, ograniczono ilość psów i zaprzestano dalekich wypraw. — Resztki jednak łowieckiego taboru były jeszcze wcale pokaźne i Pan Marszałek Antoni „Uważacie mnie“ (potoczne jego przysłowie) polował z tym taborem już tylko w bliskim promieniu swojej rezydencji. Był to właśnie okres, w którym bliżej stykałem się z domem Tyszkowskich. 

Folwark w Huwnikach około 1850 roku (widać 8 budynków murowanych)

Oryginalnemi — jak wszystko u Tyszkowskich, były także i ich domy. — W Huwnikach, rezydencji p. Józefa, były dwa murowane domy, zdaje się skrzydła jakiegoś projektowanego, a nigdy nie wykonanego większego gmachu. 

PGR na miejscu folwarku w Huwnikach około 1980 roku 
(widać jeszcze zachowane budynki folwarczne na wschód od folwarcznej drogi)

Jeden z tych domów, właściwe mieszkanie, był parterowy z wysokim łamanym dachem, w którym było pięterko o kilku ubikacjach. Dach był stale pokryty setkami gołębi, których olbrzymie stada, chowały się na każdym folwarku. Oprócz gołębi, lśniły na każdym kominie, bramie, słupie dziesiątki pawi, które tu, bez żadnych specjalnych starań chowały się i prosperowały. 

Dom Pomocy Społecznej w Huwnikach na miejscu folwarku 2024 r
Zachowane lub częściowo zachowane budynki folwarczne zaznaczyłem zieloną obwódką

W około domu roiło się zawsze od psów, „drabów“ —- i żydów, którzy cieszyli się specjalnemi względami i zawsze mieli jakiś interes do Pana Marszałka. Sień bielona, ozdobiona była strzelbami, których ilość zawisła była od ilości „drabów“, będących w danej chwili na służbie. — Na wbitych w ściany ćwiekach wisiała prawie zawsze sezonowa zwierzyna. A więc wiązka kuropatw, czy słonek, para lub więcej jarząbków, kilka zajęcy i nieraz kopami kwiczoły i jemiołuchy. — Wszystko to były owoce pracy „drabów“ dbałych o pańską kuchnię. 

Wnętrze domu, również bielone, nie zdradzało niczem ani majątku, ani stanowiska jego właścicieli. W pustych pokojach tułało się po kątach nieco czcigodnych, ciężkich starych mebli, uzupełnionych zwykłemi drewnianemi stołkami. Całe urządzenie nie zdradzało najmniejszej tendencji do komfortu, lub do artystycznych zamiłowań. 

Drugi dom, cały piętrowy, zapchany był jakąś czerwoną wiedeńską tandetą i służył tylko w jakichś ,,Paradnych“ okolicznościach, gdy trzeba było przyjmować i nocować egzotycznych gości. 

Dwór w Trójcy drewniany, niski, był jeszcze prymitywniej urządzony. — O najbliższe otoczenie, względnie o jego piękno, nie dbano wiele, kosa i miotła były prawie jedynemi narzędziami ogrodniczemi, ale przepiękne górskie położenie, bezpośrednia bliskość lasów i szumiący Wiar pod progiem, tworzyły całość o wielkim uroku. 

Z tych wszystkich zabytkowych i wartościowych przedmiotów, o których wyżej wspomniałem, nie dostrzegło oko niczego, bo wszystko było ukryte w szafach i skrzyniach i tylko w rzadkich wypadkach, na czyjeś specjalnie wyrażone życzenie, można było to lub owo oglądnąć. Panowie i ich goście jadali na porcelanie nabytej w powiatowem miasteczku, a tymczasem służba w kuchni i kredensie dotłukała resztek wspaniałej saskiej lub starowiedeńskiej porcelany, a chłopaki w stajni nakrywali się łachmanami wschodnich kobierców. 

Pod względem braku pietyzmu dla „starych gratów“ nie byli Panowie Huwniccy wyjątkowi. — Wiek XIX-ty strasznym był dla licznych w owym czasie jeszcze zabytków w dworach szlacheckich. — Stoczył czerw jakiś starożytny mahoniowy mebel, lub też uszkodzono go przez złe obchodzenie, nikt nie pomyślał o jego restauracji. — „Stare rupiecie“ wyrzucano na strych, na którym po latach rozsypywał się czcigodny zabytek w proch do reszty. Miast niego występował nowożytny politurowany orzech ku niemałemu zadowoleniu i dumie właścicieli. Uszkodziły mole lub myszy bezcenne stare dywany lub gobelinowe roboty prababek, nikt nie zadawał sobie trudu ich naprawy. Szły do stajni jako czasowe nakrycie koni, lub pościel dla służby stajennej i znikały w krótkim czasie bez śladu. — Bezcenne serwisy porcelanowe topniały w codziennym użytku a resztki ich tułały się po kuchniach, kredensach i garderobach, służąc „drugostolnemu“ użytkowi. Przez długi czas strychy dworskie były istną kopalnią złota dla różnych obcokrajowych antykwarjuszów i szperaczy, którzy odkrywali w nich prawdziwe białe kruki, o nieznanej właścicielom wartości, i które nabyte po minimalnej cenie bogaciły po umiejętnej restauracji, nowonabywców. — Wracajmy na teren łowiecki. 

Kute ogrodzenie od wschodniej strony drogi folwarcznej.
Zwieńczenia stylizowane wg herbu Tyszkowskich Gozdawa?

Pan Antoni Tyszkowski, ogólnie znany jako „Pan Marszałek“ był w tym okresie, kiedy częściej się z nim stykałem (1885—1894) już człowiekiem około 70-cio letnim, dużego wzrostu i znacznej tuszy. Chodził już z trudnością, ale rad polował, — naturalnie w jesieni. — A że teren był wszędzie w okolicy Huwnik górzysty, więc na stanowisko wyjeżdżał p. Antoni końmi, a gdzie się nie dało, to wołami i tam zasiadał na umyślnie dla niego ustawionej ławce, z której dzień cały się nie ruszał. Strzelał dobrze, ale chciwym strzału i wielkich rozkładów nie był. Głównemi dla niego atrakcjami były: piękna pogoda, jesienna dekoracja lasów, gon psów, odgłosy rogów i w ogóle cały ten gwar i ruch, jakie liczne grono myśliwych i mnoga psiarnia wnoszą z sobą w knieję. Nie na dzisiejszy szablon zakrojone były te polowania i nie dla ich apoteozy przeznaczone są te o nich wzmianki, lecz jedynie dla zachowania pamięci o tem, co dziś już się powtórzyć nie może — i na co dzisiejsze nasze pojęcia o polowaniu i związanej z niem karności, pozwolić by nie mogły. A przecież mimo wszystkich stron ujemnych, które łaskawy czytelnik sam wyłowi z dalszego toku tych wspomnień, tkwił w nich pierwiastek romantycznej pierwotności coraz bardziej brakujący dzisiejszym naszym polowaniom — i coraz bardziej nieubłaganie z nich eliminowany. 

Wśród dykteryjek nie brakowało też i łaciny łowieckiej, wobec której bledną przewagi ś. p. IMĆ Pana Muenhausena. Opowieści tych, artystycznie podanych, wysłuchać zawsze należało nabożnie, nie zdradzając niedowierzania, tem bardziej, że i narrator, opowiedziawszy ten sam epizod niezliczone razy w życiu, sam już nie był Pewny, czy to rzeczywistość, czy fantazja. 

Jako przykład takich opowieści podaję poniżej wysłuchane przeze mnie barwne opisy dwóch epizodów. 

Pan B. człowiek w wieku już bardzo poważnym opowiada : 

„Przed wieloma laty, pewnego pogodnego jesiennego Poranka, podłożyłem dwa moje pieski w krzakach na terytorjum gminy Pietnica w okolicy między dzisiejszemi stacjami kolei Dobromil i Posada Chyrowska, nad rzeką Wyrwą. Psy od razu „trafiły“ zwierza, lecz zanim modern zabiegnąć, uniosły się wprost na Buniowski Radycz (najwyższa góra w tej okolicy) tak, że nie widziałem nawet, co gonią. Siedliśmy więc z towarzyszącym mi chłopakiem na szkapy i pognaliśmy w górę za psami i ich głosem. Gdy wydrapaliśmy się na Radycz, psy chodziły już za zwierzem po lasach Posady nowomiejskiej. Zajechałem  im z frontu na kamiennej drodze, ale gon mnie ominął i przeszedł poniżej w Wołczeński Radycz, więc znowu galop w dół na drogę wiodącą z Wołczy do Chyrowa, w nadziei wyprzedzenia zwierza, lecz gdy i ten manewr zawiódł, postanowiłem dać za wygranę i wyczekać na tej drodze, aż psy wrócą. 

Czas było wypocząć, mijała już godzina dziesiąta a przed siódmą psy puściłem, skwar zaczynał dokuczać i pomęczeni byliśmy i my i szkapy. Przez trzy godziny przeszło wodził ten zwierz niesamowity psy bez chwili wytchnienia, przez debry i potoki z dołu w górę i z góry w dół, psy ani na chwilę się nie zacięły, lecz głos ich szedł z pełnej piersi aż serce rosło, a ani daj Boże dojść do spotkania. 

Usiadłem na kraju drogi, pociągnąłem parę łyków z manierki, zagryzłem suchą kiełbasą, wypaliłem fajkę jedną i drugą — psy nie wracały. Trzeba jechać je szukać a może i spotkać się jeszcze z tym zwierzem, wodzącym mnie za nos od rana.

Jak wiecie, od drogi, na której stałem, ciągnie się wąski pas lasów ku wschodowi, obejmując część lasów Wołczy dolnej, Słochyń, Grodowic, aż kończy się lasami Błozwy górnej, za któremi są już tylko pola i olbrzymie błota ciągnące się w dal aż do Dniestru. Z jednej i drugiej strony pola, las wąski, z tyłu bagna. W tym worku są gdzieś moje psy — właśnie rozmyślałem, co mi czynić wypada, gdy wozem z góry od Posady Chyrowskiej nadjechał chłop wołami i ujrzawszy mnie, zatrzymał się i opowiada, że jadać, słyszał nad dworem słochyńskim w t. zw. „Kruszynie“ ogromny psi rejwach w lesie, że widać psy goniły zwierza na oko, że gon od czasu do czasu ustawał a natomiast słyszeć się dawało zażarte ujadanie w miejscu; widocznie zwierz już zmęczony stawiał się psom i te go oszczekiwały. Pognałem w górę ku polom a wydostawszy się na nie, skręciłem w lewo i jadać pod samą ścianą lasu, zbliżyłem się do tej części zwanej Kruszyną, w której chłop miał rzekomo słyszeć moje psy. 

W Kruszynie było cicho, na dole w folwarku słochyńskim kołatano na południe, pognałem dalej już lasem ku granicy lasu Grodowickiego i przystanąwszy tam chwilę obok olbrzymiego dęba rosnącego w samej granicy między lasami Wołczy i Grodowic, wytężałem słuch, czy nie dojdzie mnie głos moich piesków. I rzeczywiście z wielkiego oddalenia z dołu z nad pól wólczańskich usłyszałem słaby lecz wyraźny gon i runąłem w dół co siły w końskich nogach, by dostać się jak najprędzej nad potok dzielący lasy Wołczy i Grodowic od Jedliny Błozewskiej, lecz i tu zwierz mnie wyprzedził i usłyszałem tylko cichnące głosy ogarów w głębi błozowskich lasów. Miałem tej gonitwy dosyć, wiedziałem, że zwierz nawrócić musi, gdyż błozewski las był ostatnim przylądkiem tych lasów, otoczonym zewsząd polaną a tylko krótką ścianą łączący się z lasami, które dopiero przebyłem — z jednej strony wrzynały się głęboko w las pola wąskiem pasmem, z drugiej czynił to samo staw należący do Grodowic, tak, że ta cała ściana miała niespełna dwieście kroków szerokości. Był to znany i doskonały przesmyk wszelkiej zwierzyny, przed chwilą goniony zwierz go przeszedł i tędy wracać musiał. Zeskoczyłem z konia, oddałem go chłopakowi, a sam pobiegłem w dół do miejsca, gdzie staw grodowicki zaczynał się wśród lasu małem zarośniętem bagienkiem. Stanąłem w lesie grodowickim frontem do Błozwi tuż nad tern bagienkiem na pagórku. Przed sobą miałem bezpośrednio szuwary i zielono świecące oko bagienka, za niem znowu trzciny i szuwary i przeciwległy pagórek już błozewski, porośnięty starą mocno podszytą jedliną. Prawą stronę miałem zabezpieczoną głębokim stawem, na który zwierz nie pójdzie, lewą gołem polem, na które żaden zwierz chętnie nie wytykał — więc na krótkim leśnym przesmyku, na którym stałem, miałem wielkie szanse spotkania się ze zwierzem, wreszcie kierując się głosem psów, mogłem, gdyby było potrzeba, podbiegnąć w jedną lub drugą stronę. Co do rodzaju zwierza, szukałem najrozmaitsze przypuszczenia, że to ani zając, ani lis, ani sarna, wiedziałem z góry, bo żadne z tych zwierząt nie mogłoby się psom postawić i psy nie byłyby je atakowały w miejscu, jak to słyszał ów chłop spotkany na wołczańskiej drodze, dzik to nie był także, bo przy dziś panującym upale, byłby już dawno się zmęczył i byłbym go z łatwością dojechał lub doszedł — więc cóż? Jeleń, ryś, wilk? Gubiłem się w przypuszczeniach. Minęło dobre pół godziny, odkąd zająłem moje stanowisko, gdy doszedł mnie pierwszy głos moich piesków. Gon zbliżał się wyraźnie ku mnie, chwilami przechodził w zajadłe ujadanie, by znowu wkrótce przejść w normalny pościg. Drżałem jak w febrze, choć byłem już wtedy wytrawnym myśliwym, mającym na sumieniu sporo dzików i kilka wilków, ale wobec tego „nieznanego“ mającego mi się lada chwila ukazać, opanowało mnie takie wzruszenie, że moja kochana Lepage‘ówka nabita grubemi lotkami chwiała mi się w ręku, jak trzcina od wiatru. Siłą woli hamowałem bicie serca i powoli zdobywałem się na konieczny spokój. Gon zbliżał się coraz wyraźniej, zwierz szedł na przesmyk, lecz nie wprost na mnie, tylko powyżej ku polu. Podbiegłem w górę potoka kilkadziesiąt kroków. Gon doszedł do mnie na odległość może sześćdziesięciu kroków i w tej chwili zwrócił się w dół potoka równolegle do niego, więc i ja drugą stroną posunąłem się z powrotem na poprzednie stanowisko. Tymczasem naprzeciw mnie rozpętało się całe piekło. Zachrypnięte psy wyły aż fistułą ze złości, słyszałem łamanie i szum gałęzi, ale dojrzeć niczego nie mogłem, pchać się w ten gąszcz nie było po co i było zbytecznem, wobec tego, że zwierz lada chwilę wytknąć musiał. Opanowawszy się jako tako z gotową do strzału bronią, czekałem. Dziwiło mnie to, że słyszałem tylko psy a żadnego innego głosu. Wiadomo, dzik „fuka“ i kłapie kłami, żbik i ryś parskają, wilk kłapie również „kłańcami“ i warczy — tymczasem tajemniczy zwierz nie puszczał pary z pyska. 

Wtem jeden z psów kwiknął i w tej chwili obydwa natarły ze zdwojoną furją. Zatrzeszczały naprzeciw mnie krzaki i na urwisku nad bagienkiem o trzydzieści kroków odemnie ukazał się zziajany i zapieniony, z otwartą paszczą i błyszczącemi w niej setkami białych zębów i z wywalonym ozorem... szczupak! Jak kłoda! I nim ochłonąłem z podziwu, potwór jednym susem rzucił się z urwiska wprost w środek będącego przede mną bagienka, aż obryzgały mnie szlam i woda. Rozstąpiły się fale, zakołysały się długim pasem trzciny w kierunku stawu i było... po wszystkiem.  

„Stałem jak „fizyk“ i długiej chwili potrzebowałem, zanim uprzytomniłem sobie, że to nie sen, lecz najprawdziwsza prawda. A nie ufać moim oczom przecież mogłem, bo daję Wam na to słowo, że nigdy ani przedtem ani potem nie spotkałem się w lesie z szczupakiem gonionym przez psy i do tego bez przerwy przez siedm godzin, bo druga już była, gdy szczupak ukrył się w stawie. Wątpić w rzeczywistość nie mogłem tem bardziej, że psy moje obydwa były pokieraszowane. Jeden miał brzydko rozcięte ucho a drugi przegryzioną tylną łapę pod kolanem. Lecz najdosadniejsze stwierdzenie prawdziwości tego, co Wam opowiadam, okazało się dopiero w łat kilka po tem spotkaniu. Otóż we wszystkich potokach tych lasów przez które ówczesny gon szczupaczy przeszedł, zaczęło się pojawiać mnóstwo wcale pokaźnych szczupaków, których nigdy dawniej tam nie było. Widocznie goniony przeze mnie wówczas szczupak był samicą roniącą w ucieczce ikrę, która spowodowała zarybienie potoków“. 

Widok na dawny folwark Tyszkowskich

Tyle p. B. Cisza zapanowała po tej humoresce, a mnie najmłodszemu w tern towarzystwie nie wypadało jej mącić niewczesnemi uwagami. Innym razem słyszałem następujący epizod opowiedziany przez p. M. Sąsiada Huwnik: 

„Znasz, mój kochany, ten ogród, który marszałek chciał założyć koło tartaku. Wiesz, że wszystko tam wyschło, tylko altanki pozostały. Bardzo to ładny widok, takie altanki pomalowane na różne kolory, podobały mi się bardzo i zapragnąłem mieć choć jedną taką w moim ogrodzie. Ale że to u szlachcica chuda fara, przemyśliwałem długo przed postawieniem, zanim nie obmyśliłem sposobu połączenia przyjemnego z pożytecznem. 

Jak wiesz, u nas w górach po dworach panuje jeszcze dawny obyczaj, żyjemy bez żadnych pańskich grymasów i zachcianek i w razie nagłej potrzeby choćby to było w nocy lub wśród burzy, zrywa się brat szlachcic z łoża na równe nogi, ubiera buty, bierze kij w garść i stosownie do okoliczności latarnię czy parasol i wędruje chyłkiem w odległy kąt ogrodu, gdzie czekał go zazwyczaj skromny przybytek postawiony w celach, ku którym nawet monarchowie wędrują tylko per pedes. 

Otóż i ja miałem na końcu niego ogrodu taki przybytek, postawiony na wysokości żbyrku nad bystrym potoczkiem, za którym zaraz ciągnęły się lasy. Miejsce było i ładne i zaciszne, wokoło rosło dużo bzów, w których przemieszkiwały słowiki, więc gdy w maju bzy się rozkwitły a słowiki się rozśpiewały, człowiek zapominał nieraz celu, dla którego tu przywędrował a poił natomiast oko, ucho i powonienie, choć przynajmniej to ostatnie Wydaje ci się pewnie paradoksalnem. Ale było tak rzeczywiście, bo potok spełniał wszelkie higjeniczne posługi a w razie wylewu zmiatał nawet z brzegów resztki śladów pracy ludzkiej. 

Z biegiem lat pochylił się bardzo ten przybytek i w ogóle był już cały mocno zdezylowany, kazałem go więc rozebrać do reszty i na jego miejscu postawiłem śliczną, nową altankę, zachowując dla niej dawne przeznaczenie. Radowało mnie bardzo moje dzieło, odwiedzałem je pilnie i chwaliłem się niem przed sąsiadami a każdy nowy gość, który u mnie się zjawił, musiał volens nolens odbyć perygrynację do „altany“ tak na wszelki wypadek. Ale sam nie wiedziałem, jakie miłe niespodzianki zawdzięczać będę jeszcze mojej altanie. Sąsiedzi moi znają tę historję, ale dla ciebie będzie to rzecz nowa, a więc posłuchaj. 

Była to jesień prześliczna, około połowy października, roku już nie pomnę, bo działo się to kilkanaście lat temu — ale pamiętam, że był to rok nadzwyczajnego nalotu słonek. Spotykało się je wszędzie, nawet i po ogrodach w bliskości budynków. 

Otóż pewnego popołudnia w chwili, gdy miałem już opuścić altanę, usłyszałem jakieś szmery pod sobą, tak jakby łopot skrzydeł. Zaciekawiony spojrzałem w dół i któż opisze moje zdziwienie, gdy ujrzałem dwie słonki raczące się okruchami „pańskiego stołu“. Zmobilizowałem się cicho i szybko, dopiąłem, co do dopięcia jeszcze było i przybiegłszy do domu, nabiłem moją Lebedówkę drobnym śrutem i czem prędzej powróciłem do altany. Skradając się cichutko, dotarłem do wiadomego otworu i zaglądnąwszy ostrożnie, ujrzałem już trzy słonki, z tych dwie razem a jedną na boku, strzeliłem więc do tych dwóch i obie zostały od tego jednego strzału, trzecia uciekła. Od tego czasu uprawiałem to polowanie przez kilka dni z rzędu i zdobyłem przez ten czas kilkanaście słonek, ale wnet przekonałem się, że polując w ten sposób, zdobyć mogę mały tylko bardzo procent tych słonek, które widywałem. Bo to i strzały je płoszyły i schodzenie na dół do potoku, by zabite podjąć, również je odstraszało, a nalot tymczasem się wzmagał i słonki zrywały się po strzale całemi stadami jak kuropatwy. Łamałem sobie głowę, jakby sobie w tej sytuacji poradzić. 

Ani „rozjazdem“ ani „płotkami“ ani też siecią kabłąkową nie można było w tem miejscu dopomóc, gdyż potok był wąski i zamknięty wśród zarośniętych krzakami, urwistych brzegów, wysokich na kilkanaście łokci. Aż przypadek wskazał mi właściwą drogę. Syn mego ekonoma student gimnazjalny bawił w czasie wakacyj u ojca, a że się nudził, łowił całemi dniami kiełbie i płotki na wędkę w potoku. Po jego odjeździe zostały dwie takie wędki w ganku ekonomówki, W moich obchodach gospodarskich widywałem te wędki codziennie, ale nie zwracałem na nie specjalnej uwagi, aż nagle któregoś dnia tak jakby mnie olśniło — Eureca! Będziemy słonki łowić na wędkę — i bez zwłoki myśl tę w czyn wprowadziłem. Jako przynęty używałem glist ziemnych i rożnych robaczków i rzecz w praktyce okazała się wyśmienitą. Wędka działała cichutko, po słonki nie trzeba było się już fatygować na dół, bo każda złowiona wędrowała na sznurku do góry, gdzie towarzyszący mi chłopak ukręcał jej łebek w jednej chwili. Rzecz cała odbywała się tak sprawnie, że inne słonki zgromadzone u żeru nigdy się tem nie zaalarmowały, że jedna z nich tak niespodzianie wędruje w gorę. Polowanie to było jedyne w swoim rodzaju i ręczę, że żaden zapalony wędkarz nie przechodził podobnych wzruszeń ani z pstrągami ani z łososiami. 

Jesień była długa i ciepła, słonki dosiady wały u nas długo to też w ciągu jakich trzech tygodni, złowiłem około setki, a bywały dnie wyjątkowo szczęśliwe, które dostarczały i po kilkanaście słonek. 

Przyszły wreszcie słoty jesienne i za niemi mrozy i polowanie na słonki się skończyło. — Z niemałem upragnieniem oczekiwałem następnej jesieni. Już wcześnie przygotowałem sobie wędki i postarałem się sumiennie o bogaty garnirunek słonczego stołu. —No i cóż powiesz, ani następnej jesieni, ani też w ciągu żadnej z późniejszych nie pokazała się tam już ani jedna słonka. Dlaczego? Próżno dociekać — tajemnica, jak tyle innych w naturze. 

Aha, zapomniałem ci jeszcze powiedzieć. — Wśród złowionych wówczas przeze mnie słonek, były dwa fenomeny. Jedna była zupełnie biała a w skrzydełkach miała fioletowe lusterka jak krzyżówka, druga upierzona zwyczajnie, posiadała dziob jak krzyżodziób — to znaczy, że dolna połowa dzioba skręcała się zaraz przy głowie w gorę i wystawała parę cali nad górną. Górna połowa opadała w dół i wisiała na równą długość pod dolną. Obydwie te słonki, posłałem w darze do muzeum Dzieduszyckich do Lwowa, lecz w kilkanaście dni później otrzymałem niestety wiadomość, że nadeszły zupełnie zepsute i nie nadające się do konserwacji. Nie dziw — jesień była bardzo ciepła, słonki mocno oblane a poczty nie funkcjonowały jeszcze tak sprawnie jak dzisiaj. Szkoda wielka, bo nie prędko spotka ktoś raz jeszcze takie okazy.“ 

I tego opowiadania wysłuchać trzeba było udając, że się w nie wierzy, nie zdradziłem więc ani mrugnięciem oka żadnego powątpiewania w prawdziwość tych wydarzeń i wraz z Narratorem ubolewałem nad utratą tak rzadkich i cennych egzemplarzy. 

Dosłownem przytoczeniem tych dwu opowieści może znużyłem czytelników, ale uważałem za wskazane wyłowić je z powodzi innych i utrwalić je jako przykłady dawnej „łaciny myśliwskiej“. Dziś już łgarzów tego pokroju i fantazji, nie spotyka się. — Ciekawe na tych polowaniach bywały też typy. 

Jeden z myśliwych, strzelający bardzo kiepsko a mający wielkie ambicje pod tym względem, nie chybiał nigdy ani zająca ani lisa, lecz również prawie nigdy nie podnosił łupu. 

Każdy przez niego strzelony lis czy zając farbował i gubił obficie turzycę, lecz nigdy ani pies, ani człowiek, dojść nie mógł rannego zwierza. — Trwało to długi czas i niefortunnemu strzelcowi kondolowano wszechstronnie, dociekając przyczyny takiego niepowodzenia. Aż wreszcie jakiś wścibski odkrył tajemnicę. — Pokazało się mianowicie, że jegomość nosił zarękawek podbity wewnątrz w połowie lisem a w połowie zającem a do tego w torbie flaszeczkę z jakąś czerwoną farbą i przy pomocy tych środków fabrykował po mistrzowsku t. zw. „Anschuss“, powiedzmy po polsku „postrzał“, że nie lada gaudjum nastąpiło po tem odkryciu, nie potrzebuję dodawać, a tylko wiek delikwenta ocalił go przed „sforami“, których użycie gorętsi proponowali. 

Drugi ciekawy okaz myśliwego spotkałem przy innej sposobności. — Przyjechał pewien obcy Nemrod, którego tytułowano panem Radcą. — Co, gdzie i komu radził nie wiem, ale widocznem było, że sam rady szuka, bo co chwilę pytał o wszystko: „A co to za góra? A skąd ten dym wychodzi? A jak nazywa się ta rzeka? A co to za miejscowość, którą stąd widać? A dlaczego psy tak ujadają? A dlaczego tak trąbią?“ 

I tak w kółko zamęczał wszystkich najniedorzeczniejszemi pytaniami. — Ale najkapitalniejszą niespodziankę zarezerwował nam na czas śniadania. 

Śniadanie dnia tego odbywało się na skrzyżowaniu dwóch linij przecinających się pod kątem prostym, na samym szczycie góry. Przypadkiem lin je te wycięte były prawie dokładnie w kierunku czterech stron świata. Siedziałem na myśliwskim stołeczku, z pełnym talerzem na kolanach, obok mnie p. Radca na pniaczku. W pewnym momencie zwraca się Radca do mnie i uprzejmie zapytuje: „Czy nie wie Pan przypadkiem gdzie tu jest wschód?“ — Wskazałem ręką w kierunku jednej z linij. Po wschodzie był Radca tak samo ciekawy zachodu, północy i południa, a że po każdem zapytaniu następywał mój ruch ręką w kierunku odnośnej linji, Radca podumał chwilkę, aż wreszcie wybuchnął. „Jak to? to my siedzimy w samym środku! ?“ — „W samiutkim Panie Radco“ odpowiedziałem. — „A to istotnie ciekawe“, podjął Radca. „Nigdy nie myślałem, że będę w samym środku ziemi i to nie wyjeżdżając z kraju“. 

Co nastąpiło po tym djalogu, trudno opisać. Ludzie kulali się ze śmiechu, spadali ze stołków i wypuszczali z rąk talerze, ku wielkiemu zdziwieniu Radcy, który o ile żyje, pewnie do dziś dnia nie zdaje sobie sprawy z przyczyny tej wesołości, spowodowanej jego „odkryciem“. 

Lecz nie sami ludzie tego pokroju bywali na huwnickich polowaniach, owszem spotykało się tam i myśliwych w całem znaczeniu tego słowa. 

Wspomnę tylko generała kawalerji Kowalskiego, właściciela dóbr Bircza, myśliwego i hodowcę. — Była to postać drobna, nerwowa, o wielkim osobistym wdzięku. Mimo drobnej postaci było na co spojrzeć, gdy przy jakiejś uroczystości przybrał Pan Generał swój huzarski czerwony mundur galowy z wszystkiemi dekoracjami i dystynkcjami generała kawalerji. — Towarzyszył mu zwykle jego przyjaciel b. rotmistrz Eipert, przestrzelony niegdyś skrytobójczo kulą rewolwerową na wylot. — Rotmistrz był Niemcem i polował z niemiecką karnością i dokładnością. W czasach, gdy nie przywiązywano żadnej wagi do trofeów, które były zwykle deputatem kucharza i grzęzły zwykle w worku domokrążcy żydowskiego, by później być przerobionemi na trzonki do nożów lub guziki, zebrał p. Rotmistrz wspaniały zbiór rożków sarnich, a zwłaszcza myłkusów wprost nieprawdopodobnych. 

Bywał też na tych polowaniach młody jeszcze wówczas Florjan Kozłowski z Lipy, dzielny myśliwy i pierwszorzędny strzelec kulowy, dalej dobrzy myśliwi Panowie Capińscy, Jan z Rodzinki i brat jego pułkownik. — Nie obcy tym kniejom bywał generał Majewski z Przemyśla, będący dziś mimo obłożonej siedmdziesiątki, przykładem żelaznej wytrwałości i niespożytej werwy łowieckiej. — Na obiadach zjawiał się stary facecjonat p. Morelowski z Leszczanki, a czasem także jowialny ksiądz Gwardjan OO. Franciszkanów X. Benigny Chmura, późniejszy Prowincjał z klasztoru w Kalwarji Pacławskiej, którego kolatorami byli Tyszkowscy. 

Godzina robiła się późna, zajeżdżały kałamaszki i goście jeden po drugim żegnali gościnne progi. — I tak w wigilję św. Michała bywało co roku. Oprócz tego tradycyjnego polowania bywało jeszcze kilka pomniejszych, zresztą przez całą zimę polowali „Draby“ na ogromnych przestrzeniach dóbr huwnickich. 

Widok na kościół w Huwnikach i dawną kaplicę grobową Tyszkowskich

W latach obfitych w słonki odbywały się też na nie oficjalne polowania. Szczególniej miłe mam wspomnienia z tych polowań na „Makówkach“. Było to kilkuset morgowe, debrami pocięte i gęsto opasionemi krzakami zarośnięte pastwisko gminne w gminie Makowa, między Huwnikami a Rybotyczami. Nieraz w jesieni roiło się tam od słonek. Polowano z pogonką ale zawsze kilka psów wałęsało się za „Drabami“, więc i na głosie ogarów użyć było można. Rozkłady bywały różne, stosownie do ilości słonek. Padało ich czasem kilkanaście, do tego jeden, dwa lisy i parę zajączków. 

Gdy mówiło się wyżej o Panach, poświęcić wypada słów kilka i „Drabom“. Z pośród wielkiej ich liczby, trzech utkwiło wyraźniej w mojej pamięci. „Stary“ Marcin, który trąbił na rogu, niczem ś. p. Wojski. Jego sztuką tak rozczulił się przebywający wówczas u Tyszkowskich zrujnowany stary hr. Bukowski, że rzucił mu do rogu z niezrównanym pańskim gestem jednego z ostatnich dukatów, jakie posiadał. Drugi z nich, także Marcin, dla odróżnienia zwany „Długim“ chłop wyrośnięty jak jodła, zginął z początkiem XX wieku, zamordowany w lesie hubickim obok Dobromila przez niewyśledzonych bandytów. Ten dzięki długim swoim nogom gonił zawsze równo z psami, najwięcej też strzelał. 

Trzeci arystokrata wśród „Drabów“, karbowy z któregoś folwarku, zwany „Dzwonnikiem“. Ogromny człowiek o sympatycznym wyglądzie i nacechowanem godnością zachowaniu, był niezrównanym tropicielem i wyrocznią co do znajomości przesmyków dziczych. Wszyscy trzej pamiętali jeszcze złoty wiek łowów huwnickich i czasy dalekich wypraw Pana Józefa i wraz z nim stali nad niejednym niedźwiedziem czy jeleniem powalonym gdzieś w głębi Karpat. 

Widok z terenu folwarku w Trójcy w dolinę Jamninki

Nie pamiętam już dokładnie roku, nocowało nas kilku w Trójcy po jakiemś jesiennem polowaniu. W nocy otworzyły się upusty niebieskie a nad ranem wzmogła się jeszcze nawałnica. O wyjeździe nie było mowy, kręciliśmy się po domu, zabijając czas, jak się dało. W pewnej chwili, gdy ulewa się umitygowała, ktoś zaproponował, by wyjść na ganek i strzelać do celu. Projekt, uzyskał ogólny aplauz, zaczęto więc pukać śrutem o zakłady do flaszek, do czapek, do rzucanych w górę dwóch kartofli, które trzeba było trafić w dublecie i innych t. p. sztuk. Pan Antoni, który lubił ładne strzały, asystował tej zabawie. Miałem wówczas doskonały trzylufek Tabaczkowskiego z expresową lufą 450 na flaszkowy ładunek Kropaczek-Heisig do prochu słabo dymnego, bronzowego, podobnego zupełnie do ziarn rzepaku. Z broni tej byłem doskonale wstrzelany i śrutem i kulami. Dach naprzeciwległej stodoły obsadzony był gołębiami, których w Trójcy tak samo, jak i w innych folwarkach huwnickich przebywały setki. Po pierwszych strzałach spłoszone gołębie zerwały się i krążyły całą ogromną chmurą, ale w miarę dalszych strzałów uspokoiły się powoli, obsiadły z powrotem stodołę i tylko od czasu do czasu wzlatywały małe ich grupy i krążyły nad nami, by za chwilę ustąpić miejsca innym. Widząc to, włożyłem nieznacznie kulowy ładunek do expresa i zapytałem Marszałka, o którym wiedziałem, że jest wielkim protektorem tych ptaków, czy pozwoli strzelić do gołębia. „Dobrze uważacie mnie, tylko nie w kupę“. Nadlatywało właśnie pięć gołębi srokatych i ciemnych, wśród których odznaczał się jeden zupełnie biały. W chwili gdy mijały nas na wysokości mniej więcej trzydziestu kroków, biały gołąb wzniósł skrzydła w górę i wolnym lotem spływał ku dachowi, na którym zamierzał usiąść. Wymierzyłem sumiennie tak, jak to mówią „do rodzonej świekry“ i gołąb rozleciał się w puch, zamieniając się w chwili strzału w tuman białego pierza. 

„Ależ ta twoja strzelba gęsto bije“ zawołano. „Rzeczywiście bardzo gęsto“ odpowiedziałem, łamiąc trzylufek, którego obydwie lufy śrutowe były zupełnie puste i wyciągając dymiącą jeszcze łuskę expresową. 

„E, to czysty przypadek“ ktoś zauważył pobłażliwie. „Próbuj jeszcze raz“. Spojrzałem na Marszałka w nadziei, że nie pozwoli, ale ten kiwnął potakująco głową. Strzeliłem, gołąb zdrów poleciał. „A co nie mówiłem“, zaznaczył życzliwy któryś spektator. Ambicja moja była podrażniona. Włożyłem nowy ładunek. Nadlatywał właśnie pojedynczy siwy gołąb i gdy zbliżył się na kroków może 40, skręcił nagle z powrotem, wzbijając się równocześnie w górę, tak że dokładnie ujrzałem siwe jego plecy. Od dawna miałem go na celu, ale strzelać nie zamierzałem, gdyż wydawało mi się, to bezcelowem. Ale nie dosyć szybko zatelegrafowałem ten rozkaz memu palcowi spoczywającemu na czułym cynglu, palec się skurczył i kula opuściła lufę. — Gołąb poleciał, — za memi plecami zabrzmiało szydercze brawo, ale nie przebrzmiało jeszcze, gdy gołąb wywinął w powietrzu młynka i spadł jak kamień na ziemię. 

Przyniesiono tego gołębia i pokazało się, że kula wystrzelona mimo mej woli zczesała go po głowie, zdejmując z niej kawałek czaszki, tak jak pokrywkę z czajnika. Mózg obnażony, był zupełnie nietknięty — po prostu trepanacja pierwszej klasy. — W tej chwili uczułem czyjąś rękę na mojem ramieniu i usłyszałem słowa „Daj już spokój, uważacie mnie, szkoda gołębi“. Ten strzał był zupełnie przypadkowy, ale strzegłem się pilnie, by na to zwrócić czyjąkolwiek uwagę. — Dziś po długich latach przypominam sobie ten epizod z wielką przyjemnością. 

Do tych mas gołębi ściągało się mnóstwo drapieżników, zwłaszcza jastrzębie gołębiarze wyrządzały ogromne spustoszenia. Tępiono je też niemiłosiernie i w okresie, który temi wspomnieniami obejmuję, były wszystkie budynki gospodarskie w Huwnikach i Trójcy a zwłaszcza stajnie udekorowane rozkrzyżowanemi palumbariusami. Taki rozkrzyżowany jastrząb wysychał i trwał bardzo długo, a że przybywały coraz nowe, musiano zrzucać stare mumie, by znaleźć miejsce dla nowych. 

Nie zawsze jednak tak było, przeciwnie był okres, którego już nie pamiętam, gdy w dobrach huwnickich nie wolno było strzelić do jastrzębia, ani zniszczyć jego gniazdo. Spowodowany był ten zakaz tern, że bracia Tyszkowscy byli ostatnimi w Polsce myśliwymi, którzy polowali jeszcze z sokołem. Do tego celu używano unoszonych palumbariusów, a że czasem trzeba było borykać się z kilkunastoma, nim jeden się udał, dbano zawsze, by nie brakło młodych kandydatów do nauki. Rzeczy te znam tylko z opowiadań i bardzo żałuję, ze nie mogłem być świadkiem ostatnich łowów z sokołem na ziemiach polskich. 

Stary kamienny mur porośnięty zanokcica murową Asplenium ruta-muraria

Przypominam sobie w tej chwili jeszcze jedną z moich przewag łowieckich w związku z polowaniami huwnickiemi. Z początkiem lat 90-tych ub. w. jechałem od siebie z Sierakowiec (Sierakosiec?) w Przemyskiem, na polowanie do Rodzinki, gdzie w miejscu nazwanem „Pod Grabem” wyznaczony był punkt zborny. Minąłem już Huwniki i tartak z jego altankami, gdy w odległości kilkuset kroków od tartaku ujrzałem kruka spacerującego nad Wiarem i co chwilę zanurzającego dziób w wodzie. Wiadomo, jak kruk jest ostrożnym i jak rzadko uda się go podejść. Począłem więc podjeżdżać go ostrożnie i gdy nadspodziewanie zjechałem go na jakie kroków 70, strzeliłem do niego 4. numerem śrutu, a widząc, że zbarczony umyka, poprawiłem skutecznie z drugiej lufy. Ucieszony moją zdobyczą, złożyłem ją ostrożnie w wózku i przyjechawszy pod „Graba“ nie omieszkałem pochwalić się nią przed zgromadzonymi już myśliwymi, pokazując z dumą, że kruk ten ma trzy białe lotki w prawem skrzydle. W chwili, gdy na ten szczegół zwracałem ogólną uwagę, odezwał się Pan Marszałek: 

„A to, uważacie mnie, zabiłeś mojego „Kubusia“ z tartaku“. Skamieniałem i pragnąłem zapaść się w ziemię. Ale trudno „Kubusia“ wskrzesić było niepodobieństwem i trudnością tylko wybełkotałem coś w rodzaju przeproszenia. Ale poczciwy Marszałek zlikwidował to zajście cytując znany czterowiersz: 

„Zabić kruka, to nie sztuka,
„Albo sowę trafić w głowę,
„Ale sztuka całkiem świeża
„Gołą .... zatłuc jeża“. 

To była mowa pogrzebowa dla Kubusia, który zbarczony, chował się przez szereg lat na tartaku w Huwnikach, czyniąc stamtąd dalekie piesze wycieczki, w czasie których łowił ryby we Wiarze i plądrował chłopskie ogrody.

W roku zdaje mi się 1896 zmarł Pan Antoni Tyszkowski, a cały jego olbrzymi majątek odziedziczył po nim przybrany i adoptowany jego syn Paweł. W owym czasie był to człowiek już trzydziestokilkoletni, nieprzygotowany zupełnie na dziedzica tak znacznej fortuny i płynących z tego obowiązków. 

Trawiony od lat ciężką chorobą, stał się bierny i apatyczny i skutkiem tego był łatwym łupem żydów i całej zgrai różnych wykpigroszów, którzy go najbezczelniej wykorzystywali. Pomimo tego, że sam o tern doskonale wiedział, nie miał dosyć woli i energji, by się z tych pasożytów otrząsnąć i mawiał „Ja mam raka. — Dla mnie jeszcze wystarczy“. 

Obcując przeważnie z ludźmi, którzy zbliżali się do niego z powziętym z góry planem wykorzystania go w jakikolwiek sposób, wyrobił sobie ujemne zdanie o ludziach w ogóle i dużą do nich nieufność. Siłą przyzwyczajenia wyborców swego okręgu i swej finansowej potencji, odziedziczył ten nowy Tyszkowski po swoim ojcu i stryju również ich godności autonomiczne i przez całe swe życie był posłem do sejmu i parlamentu i prezesem Rady powiatowej dobromilskiej. Wreszcie zmarł w r. 1920-tym strawiony straszną chorobą, zapisując cały swój majątek, obejmujący kilkanaście tysięcy morgów Krakowskiej Akademji Umiejętności, przeznaczając dochody z niego na studja nad rakiem i na walkę z tą straszną chorobą. 

Paweł Tyszkowski myśliwym nie był, bo na to nie pozwalał stan jego zdrowia, ani wrodzona apatja. Toteż już od śmierci Pana Antoniego, zaczęło myślistwo huwnickie chylić się do upadku, wreszcie rozleciało się zupełnie. Z karnych dawniej, a dziś zwolnionych „drabów“ porobiły się całe bandy kłusownicze, resztki psów wałęsały się samopas dewastując zwierzostan w szerokim promieniu, ustały tradycyjne polowania, a miast nich polował kto chciał, gdzie i kiedy chciał. Takim samopas włóczącym się psom huwnickim zawdzięczam jedno z najbardziej emocjonujących spotkań z grubym odyńcem, którego opisem kończę te wspomnienia. Było to 11 marca 1896 r. — mieszkałem wówczas w Sierakowcach (Sierakoścach??) moim majątku w przemyskiem. Wiosna się zbliżała wielkim krokiem, śnieg po polach już zginął, lecz po lasach leżał jeszcze na dużych przestrzeniach. Dnia tego około godziny 10 rano pojechałem konno bez broni do lasu celem wydania jakichś dyspozycji. Las odległy o dwa kilometry od dworu leżał na wschodnim stoku góry, był bardzo debrzysty i posiadał part je wielkich gąszczów. Był on półwyspem wysłanym przez wielki kompleks innych lasów w głąb pól, któremi otoczony był od wschodu, południa i zachodu, północną swoją stroną przytykał tylko do lasów huwnickich. Przestrzeń niewielka nieco ponad 200 morgów. 

Dojechawszy do lasu zacząłem poszukiwania za gajowym Dmytrem, któremu chciałem udzielić moje polecenia.

Po dłuższem hopkaniu i jeździe wzdłuż i wpoprzek, spotkałem się wreszcie z gajowym i w chwili gdy miałem już nawracać do domu, usłyszałem daleki gon psów w moim lesie. Stanąłem nasłuchując i obydwaj z Dmytrem „pomstowaliśmy“ na włóczące się psy huwnickie, które rozpędzają naszą zwierzynę. Gon się zbliżył i nagle przeszedł w zażarte ujadanie w miejscu. Nie było wątpliwości, psy atakowały dzika, którego, Bóg wie skąd, przypędziły do mojego lasu. — Byłem wściekły a bezbronny, — „Królestwo za konia“, zawołał niegdyś któryś z angielskich królów, gdy wypadło mu zmykać z pobojowiska. — Królestwo za sztuciec, pomyślałem i w tej chwili wzrok mój padł na oparty o drzewo obok gajowego, jego służbowy karabin Wenzla. Był to dawny austrjacki karabin wojskowy o dużym kalibrze co najmniej 14 mm z uciętą lufą, jakie w owym czasie sprzedawał masowo Alfred Dzikowski we Lwowie po 5 guldenów jako uzbrojenie dla służby leśnej. — Karabin taki jednostrzałowy dymił i huczał jak armata a trafić można było z niego od biedy na 50 kroków w duże wrota od gumna. — Nie z taką fur ją czepia się tonący rzuconej mu liny, jak ja rzuciłem się na ten karabin. — „Masz naboje“ wrzasnąłem, „mam dwa“. „Dawaj“ i już pognałem na głos psów. — Po chwili przeciąłem trop bardzo grubego dzika i psów. Miejscami trop był sposoczony, nie miałem czasu badać, czy to farba psia czy dziczą. — Darłem się przez gąszcze, zgubiłem czapkę, potem zrzuciłem kurtę i parłem co sił naprzód. Kombinowałem, że dzik zwróci się w końcu na północ ku lasom, z których przyszedł, i dążyłem co sił w tym kierunku, by go tam uprzedzić. — Dzik tymczasem kluczył jak zając w kółko po całym lesie, chwilami stawał i odcinał się psom, parę razy byłem tak blisko, że słyszałem jego sapanie i kłapanie, ale w gąszczach jodłowych niczego dojrzeć nie mogłem, czasem tylko błysła mi jakaś jasna łata na którymś z psów. 

Ta wędrówka po lesie, w poprzek głębokich debr trwała blisko godzinę, byłem już porządnie zmęczony i postanowiłem nie gonić już za dzikiem, lecz najbliższą ścieżką dostać się na huwnicką granicę i tam oczekiwać, co los zdarzy. Rozpocząłem więc tę peregrynację, gdy nagle zorjentowałem się po głosie psów, że wbrew moim przewidywaniom dzik prze ku górze, ku czystym polom. 

O tern, aby poszedł w pole, nie myślałem, przypuszczałem tylko, że dostawszy się na górę, pójdzie samym krajem lasu, równolegle do pól i że go ten kierunek doprowadzi do spotkania ze mną. — Wypiąłem się więc ku zachodniej granicy lasu, ku polom folwarku Nowosiółki i lasem, równoległą do tych pól drogą, dążyłem nie spiesząc się ku głosowi psów. 

Zbliżałem się do gonu coraz bardziej; na prawo od drogi miałem wąski pasek lasu i pola, na lewo na przodzie w gąszczach psy z dzikiem, który uparcie szedł ku polom a więc za chwilę natknie się na mnie i wtedy zawróci najprawdopodobniej krajem lasu na północ, a stamtąd ja się zbliżałem. Spotkać się musimy. — Wtem, gdy dzik był, sądząc po głosie psów, nie dalej jak jakie sto kroków ode mnie, usłyszałem z przerażeniem psie głosy już na prawo. — A więc dzik wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i dziczym obyczajom poszedł przecież w pole. 

Pobiegłem na kraj lasu. — Cudowny stamtąd roztaczał się widok. W dół ku zachodowi spadały pola ostrym stokiem aż do Wiaru szumiącego w dole w odległości nie całego kilometra, za Wiarem na wysokiej górze czerniały jedliny Nowosiółek i Pacławia, nad niemi pasmo mgieł a nad tern wszystkiem pod niebem jakby zawieszony majestatyczny klasztor i wieże kościoła Kalwar j i Pacławskiej, na prawo na dole jak na dłoni zabudowania i ogrody dworu w Huwnikach, a przede mną w odległości 300—400 kroków w czystem polu ogromny czarny dzik odcinający się trzem psom i idący wolno w dół z widocznym zamiarem przejścia Wiaru i dostania się w przeciwległe lasy. 

Przepadło! pomyślałem i usiadłem na zwalonym buku pod samą ścianą lasu, patrząc co dalej dziać się będzie. Dzik tymczasem sunął coraz dalej w raz obranym kierunku. Na jego drodze, niedaleko już brzegów Wiarowych, widniała w polu mała deberka, zarośnięta krzakami, właśnie dzik mijał ją w odległości kilkudziesięciu kroków, mając ją z prawej swej strony, gdy nagle nad krzakami wykwitła chmurka dymu i zaraz po niej druga. — „Drab“ jakiś wyrósł z pod ziemi przed dzikiem. Dzik zawrócił na pięcie i w tej chwili ucha mego doszedł huk dwóch strzałów. Odyniec tak niespodzianie powitany w swej wędrówce po polach dwoma strzałami, zaniechał zamiaru forsowania przejścia i zmykał jak zając z powrotem w górę, wprost w moje stęsknione objęcia. 

Ukryłem się dobrze za gęstym świerczkiem rosnącym w samej ścianie lasu i widząc wszystko jak na dłoni, miałem możność podbiegnięcia w prawo lub lewo, gdyby tego zaszła potrzeba. Ale i bez tego się obeszło, bo dzik przyszedł mi na 20 kroków na prawo i jakby chciał ułatwić mi zadanie, stanął o dziesięć kroków od lasu zwrócony groźnie ku psom, które go na chwilę nie odstępowały. — Pomagaj święty Hubercie, westchnąłem i z całej siły szarpnąłem twardy cyngiel mojego koromesła. Hukło i zadymiło jak z moździerza, ale przez dym widziałem, że dzik utknął na przód i zniknął z psami w lesie. 

Pobiegłem do tropu i zaraz w pierwszym skoku ujrzałem obfitą obustronną farbę. — Odyniec daleko po takiej kuli zajść nie mógł. — Wparłem się w gąszcz za tropem, nabiwszy drugim ładunkiem karabin, ale ledwie spuściłem się z przełęczy, pouczył mnie charkot psów w miejscu, że dzik już leży. — I rzeczywiście uszedłszy jakie sześćdziesiąt kroków, ujrzałem psy szarpiące martwego już dzika, leżącego na samym środku drogi, lonżującej tutaj ścianę lasu. 

Ale dramat nie był jeszcze skończony, psy broniły przystępu i wcale niedwuznacznie szczerzyły do mnie zęby. — Oglądnąłem się za jakimś drążkiem, gdy rżenie konia rozległo się niedaleko i za chwilę z za załomu drogi wyłonił się Dmytro, prowadząc mego konia. — Uwiązawszy konia do buczka, urządziliśmy z Dmytrem zwycięską ofenzywę na psy, które wprawdzie odstąpiły od dzika, ale porozsiadały się w bliskości i gniewnem warczeniem zdradzały swoje nieprzychylne usposobienia. — Dopiero teraz można było oglądnąć naszą zdobycz. Był to wspaniały siwy odyniec z ogromnemi bakenbardami i daleko wystającemi szablami o szerokości przeszło trzycentymetrowej. Wyglądał groźnie jeszcze po śmierci a długie pióra jeżyły mu się na grzbiecie. 

Na szczęście psy nie uszkodziły jeszcze jego szaty. Kula tkwiła w samym środku prawej łopatki a wylot kuli ział otworem wielkości pięści w lewej komorze. •— Innych postrzałowych oznak nie było, choć za niemi pilnie szukaliśmy. Zajęci byliśmy oglądaniem dzika, gdy nagle psy się zerwały i pobiegły w krzaki pod trop dzika i swój własny i za chwilę usłyszeliśmy zbliżające się ludzkie kroki i łamanie w gąszczu. 

Poprzedzona trzema psami, wyłoniła się z gęstwiny zbrojna postać, w której rozpoznałem znanego mi jednego z huwnickich „drabów“. — Był to ten niefortunny strzelec, który mi dzika napędził a teraz szedł za tropem, w przekonaniu, że mój strzał, pochodził z broni któregoś z jego kolegów. — To też bardzo rzadką miną, konstatował teraz swoją pomyłkę. Opowiadał on, że przechodził „przypadkiem“ nad Wiarem gdy usłyszał psy i ujrzał dzika sadzącego polem wprost na dół, ukrył się więc w wyżej wspomnianej deberce, z której strzelił dwukrotnie do dzika, ale na zanadto dużą odległość. —- Usłyszawszy pojedyńczy strzał na górze przybiegł w obawie o psy, by je kto nie postrzelał. Interesował się również farbą w tropie dzika, przypuszczając, że pochodzi ona od jego dwóch strzałów, ale idąc pod górę skonstatował, że dzik już z góry przyszedł z farbą. — Rzeczywiście dzik farbował trochę z pod brzucha, z rany pochodzącej od psiego zęba ale obficiej farbowały dwa psy brzydko przez dzika poturbowane. 

Byłem zanadto ucieszony tym „z nieba spadłym“ mi odyńcem, którego zawdzięczałem obcym psom i kłusownikowi, by stosować przeciw niemu jakiekolwiek rygory, zagroziłem mu tylko, że w przyszłości psy będą strzelane bez miłosierdzia a ludzie ścigani ustawowo. — Z bardzo skonfundowaną miną wysłuchał tych obietnic i zaręczał, że to raz pierwszy i ostatni. 

Wypatroszyliśmy dzika, psy dostały sutą „odprawę“, a „drab“ „na piwo“ i rozstaliśmy się ku ogólnemu zadowoleniu. W godzinę później uroczysty pochód kroczył przez wieś Sierakowce, drogą ku dworowi. 

Na przodzie na wozie udekorowanym jedliną jechał odyniec z dobrze dla ewidencji wywieszonym łbem, ciągniony parą wołów, za wozem jak tryumfator, ja konno na prychającej i wspinającej się „Fatimie“, którą alarmował swąd dziczej posoki, w koło kupa bab, chłopów i wrzeszczących mikrusów, żądnych widoku potwora, między tem wszystkiem stado Kruczków, Burków i Łysków wsiowych, ujadających najniemożliwszemi głosami i awizujących swoich towarzyszów z zagrody do zagrody, że coś niezwykłego się dzieje. 

Dużo lat minęło od tej chwili, dużo w tym czasie widziałem dzików przed sobą, ale żaden nie dał mi tej sumy wzruszeń — co ten dzik przypadkowy i niespodziewany. Szczegół każdy do dziś pamiętam i do dziś wywołuję na kliszy wspomnień tego groźnego odyńca w czystem polu, błyskającego szablami, zjeżonego jak fura siana, ciskającego się z wyprostowanym w górę ogonkiem na psy i tnącego gwizdem w prawo i lewo w paroksyzmach niemożliwej do opisania furji. 

I to wszystko w czystem polu o dwadzieścia kroków ode mnie. Do dziś posiadam jego szable i są mi one jedną z najcenniejszych pamiątek. 

* * * 

Lata minęły. Skończyła się epopeja Tyszkowskich, spowita oprzędem legendy, dziś śpią oni snem wiecznym w cieniu murów Kalwarji pacławskiej a w szerokich ich dziedzinach włodarzy dziś zgodnie z wolą z nich ostatniego Krakowska Akademja Umiejętności, ku dobru wiedzy i uldze cierpiącej ludzkości. 

Minęły lata, pokładły się pokolenia do mogił, przeszła przez świat cały krwawa zawierucha waląca trony a dźwigająca z martwych narody, zmieniły się ideały, pojęcia i zapatrywania, zmienili się ludzie, a tylko jak przed wiekami szumią niezmierne lasy na stokach Bieszczadów i tak samo u progów Trójcy i Huwnik szumi w kamiennem swem łożu Wiar stary, niosąc w dal na swej fali dźwięczną modlitwę dzwonów Kalwarji 


Myśliwi ziemi sanockiej. Alexander Ubysz (1832-1890) (Łowiec. R. 8, 1885, nr 2, 3,4)

Alekander Ubysz z małżonką

Ostatnimi czasy seniorem niejako myśliwych Sanockich był ś. p. Józef Tyszkowski. Był on właściwie Przemyślaninem, w połowie tylko Sanoczaninem, bo tylko po kądzieli wywodził ród swój z ziemi Sanockiej. Matka jego była Giebułtowska, z najstarszych rodzin Sanockich. Józef Tyszkowski należał jeszcze do starej gwardyi św. Huberta, bezżenny, majętny, był w Galicyi jeden z nader szczupłej liczby panów polujących na wyższą skalę. Z liezną psiarnią, z licznym zastępem płatnych myśliwych, czasem nawet z sieciami, wybierał się co roku w późnej jesieni na łowy do swych dóbr Sanockich, o które, mówiąc nawiasem, zresztą tak dbał „jak pies o piątą nogę“. Ażeby w krótkości zcharakteryzować stan jego dóbr, powiem, że las i zwierzynę oszczędzano do największego skąpstwa, zresztą była wszędzie istna Arabia deserta. Na licznych folwarkach , których dla jakiegoś dziwactwa nie wydzierżawiał, gospodarowali ulubieńcy wodzi-kundle alias psiarczyki, a jak gospodarowali, przekonałem się naocznie, sąsiadując z Uhnikami (przyp. Huwnikami), stałą siedzibą ś. p. Tyszkowskiego i z resztą pobliskich jego dóbr. Byle ten lub ów pseudogospodarz dostarczył nieco owsa na osypkę dla psów lub koni, to było dosyć, reszta tonęła w kalecie sługusa. Las szanował do skąpstwa. Gdy rozpoczęto budowę kolei Przemysko - Łupkowskiej, chcieli przedsiębiorcy zakupić znaczną przestrzeń lasów, należących do dóbr Przemyskich Tyszkowskiego, zrazu skłaniał się do zrobienia tego nader korzystnego interesu, lecz zwlekając z tygodnia na tydzień ostateczną ugodę, w końcu zerwał całkowicie dalsze paktowanie, dając za powód, iż nie może pozbawiać zwierzyny tak dogodnego schronienia. Tyszkowski mieszkał na przemian w Uhnikach lub w Kalwaryi Pacławskiej, która była jego własnością. 

Co do tej peregrynacyi Tyszkowskiego niech mi łaskawy czytelnik pozwoli zrobić małe zboczenie, przywiodę inny fakt podobny powyższemu. Niech mi darują starzy kawalerowie, gdy powiem, że oni największą dostarczają liczbę dziwaków. Ich szlachetne zamiary i czyny stykają się zwykle z przeróżnego rodzaju dziwactwem. Podobnego dziwaka miałem i ja w mojej rodzinie, był nim Jan Gor., stary kawaler, który dzierżawiąc Rzeplin, wieś położoną w Kongresówce, najregularniej co lat dziesięć przeprowadzał się z jednej strony olbrzymiego domu mieszkalnego do pokojów leżących po drugiej stronie. Przez całe to decenium owe dwa pokoje, nigdy więcej, które zamieszkiwał, nie bywały ani bielone, ani nawet oczyszczane z sieci pajęczych, nawet zamiatanie odbywało się tylko w następny sposób. Pan Jan zwykł był umywać się nabrawszy pełne usta wody, polewał sobie nią ręce i umywał twarz, biegając przytem po obu pokojach. W ślady jego szedł lokaj Franciszek, równie jak pan stary kawaler i dziwak, i miotłą zrobioną z łodyg bylicy w lecie, w zimie z wiechcia żytnej słomy zamiatał podłogę, a zamiatał tylko z lekka, i drobny pył umyślnie zostawiał pod progiem , bo on służył do zasypywania pisma. Pan Jan dziwak i skąpiec dla siebie, najzacniejszą i najczystszą posiadał duszę, o czem poświadczą pewnie starsi mieszkańcy tej okolicy. Skąpstwo jego dotykało tylko samego siebie i lokaja Franciszka. Obadwaj dziwaki nie byli myśliwymi,, lecz namiętnymi ptasznikami. Wszelkiego rodzaju przyrządy do chwytania ptaków, sidła, sieci, samotrzaski, jako też wabiki z gęsich kostek, blaszek lub orzechów laskowych dziurawych (świstunów) sporządzali sami. Pociesznem było widzieć siwowłosych starców z całym zapałem oddających się łowieniu ptaszków, zajęcie to jednak nie absorbowało całkowicie ich czasu tak, jak szambelana z Komedyi Fredrowskiej. 

Józef Tyszkowski nie był dziwakiem unikającym ludzi, przeciwnie szukał ich towarzystwa, osobliwie na łowach, które były jego najmilszą i jedyną passyą. Oddawał się im z całym zapałem, nigdy jednak nie polował na drobną zwierzynę, Jeleń, dzik, niedźwiedź, wilk lub ryś, wreszcie sarna — to., była jego zwierzyna. Nie było jej w dobrach jego Przemyskich. Znałem te dobra dokładnie i lasy nie tylko Uhnik, Kalwaryi Pacławskiej, Makowy, Rybotycz i innych należących do Tyszkowskiego, ale i sąsiednie lasy dóbr Bybła, Borszowic, Sierakosiec, Aksmanic, Kormanic, Fredropola, Rożubowic, są to lasy położone śród wcale stromych gór, ale prócz zajęcy i lisów żadnej innej zwierzyny, nawet sarn tam nie ma, więc Tyszkowski w nich nie polował. Wolno było psiarczykom i płatnym myśliwym wyprowadzać tam psy gończe, aby nie zależały pola. Była to prawdziwa zgraja kłusowników, karnych wobec swego pana, a zuchwałych wobec sąsiednich właścicieli lasów lub nadzorców tychże. Gromadą dziesięciu i więcej osób z 5 lub 6 sforami psów polowali co dzień w swoich i obcych lasach, ztąd powstawały bójki z leśniczymi i gajowymi, które zawsze prawie wypadały na korzyść myśliwych Tyszkowskiego. Wieczna to była wojna, ubijano sobie nawzajem psy, nie szczędzono guzów, a obywało się zawsze bez interwencyi władzy rządowej, gdyż sąsiedzi właściciele lasów, kochając i poważając Tyszkowskiego, zakazali najsurowiej swojej straży lasowej uciekania się pod skrzydła prawa. Los tak zrządził, że zmuszony byłem przyjąć nadzór lasów Bybła i Borszowic, własności mego ś. p. wuja Adama P., jedna część tych lasów stykała się bezpośrednio z lasami Uhnickimi. nie mały był dla. mnie kłopot, w jaki sposób ustrzedz wuja od szkody, a siebie od zetknięcia się z tą bandą kłusowniczą, Jadę tedy do Uhnik w celu uproszenia u Tyszkowskiego przykazu szanowania cudzej własności przez jego myśliwych, bardziej zaś dla ułożenia się jak najkorzystniejszego z głową tej bandy. -Tuż zbliżam się ku Uhnikom, w tem podjeżdża ku mnie bardzo skromny węgierski wózek, ciągniony parą dziarskich siwych mierzynów. Powoził furman w prostej kapocie, jegomość zaś odziany w obszerny zegeltuchowy pudermantel , z dużym płóciennym kapeluszem na głowie, wyglądał na ekonoma lub jakiego simplicyusza. Jak się później dowiedziałem, był to sam Tyszkowski. Podjeżdżam pod zabudowania, wszystkie murowane i dużych rozmiarów. Domów mieszkalnych dwa, dużych, piętrowych, podobnych do zwykłych miejskich kamienie. Na obszernym, licho utrzymanym dziedzińcu prócz kilku szczeniąt gończaków ani jednego człowieka, niemniej też w obu domach, z których jeden zamieszkiwała służba, drugi sam właściciel. Wstępuję w obszerną sień, ściany przystrojone w trofea myśliwskie, pełno tam rożków sarnich, głów dziczych i jelenich wieńców. W przedsionku i w całym domu nie znajduję nikogo, zdejmuję więc trąbkę, wiszącą na ścianie, wychodzę na ganek i dmę co sił pojezdnego. Skutek był wyborny, jakby z pod ziemi zjawia się jakiś facetus, niemłody już, słuszny, ubrany w szaraczkową kurtę z zielonymi wyłogami. Był to najstarszy myśliwy, łowczy; od niego dowiedziałem się, że owym spotkanym podróżnym był sam Tyszkowski. Począłem z nim paktować o oszczędzanie kniei Bybła i Borszowic, ja zaś najsolenniej przyrzekłem nie strzelać gończaków na mojem terytoryum. Gdy spytałem o resztę myśliwych, powiedział mi, że z gończakami w pierwszem polu poszli w las „na Hruszowę“, właśnie przylegającą do Bybelskiego lasu, w celu zaprawienia ich. Muszę przyznać słuszność myśliwym Tyszkowskiego , że po zawarciu ze mną umowy dosyć ściśle przestrzegali ugodowych warunków. Miał podówczas Tyszkowski śliczną gończą sukę doskonałą, jako faworyta mieszkała przy panu w pokojach, miała wszakże brzydką wadę gonienia postronnie w czasie łowów, a samopas podczas nieobecności swego pana Często doby całe goniła po swoich i cudzych kniejach, a goniła do upadłego, nie małą czyniąc szkodę w zwierzostanie. Pewnego razu wychodzę w las od granicy Uhnik, suka goni w pojedynkę, przeszła na moją stronę, wnet przemknął koło mnie goniony zając, strzelam na wiatr i poczynam trąbić, suka przybiega, chwytam ją, biorę na mocny sznur, fiszbinowym stemplem mej dubeltówki sypnąłem jej ze 30 razów i puszczam, co tchu umknęła ku domowi. Zaledwie uszedłem kilkadziesiąt kroków, dopędza mnie trzech myśliwych Uhnickich i sam Tyszkowski, który pyta mnie, czym strzelał, czym nie zabił suki lub nie postrzelił, że tak przeraźliwie skowyczała. „Wcale' nie — odpowiadam ukazując stempel pęknięty — od takiego naboju ani zabita ani raniona“. Opowiedziałem całe zdarzenie i razem śmieliśmy się serdecznie. Od tej pory datowała się moja znajomość z Tyszkowskim. W kilka dni po tem zdarzeniu jeden z myśliwych jego przynosi mi list wraz z dubeltówką Lepażówką. Treść listu była taka: „Śpiewka od czasu wziętej kąpieli pozbyła się wady gonienia samopas, upraszam przyjąć tę strzelbę na pamiątkę od przyjaciela“. Nie długo cieszyłem się ową wyborną dubeltówką, „na pożyczkach zjadła mydło“, za późno dowiedziałem się o przysłowiu: „konia, strzelby i .... nigdy nie pożyczaj“. Tyszkowski, jak już mówiłem, nigdy, a przynajmniej bardzo rzadko polował w swych Przemyskich kniejach, bo on jak wojski Hreczecha nigdy ani z chartami ani ze strzelbą nie polował na zająca. Co roku w jesieni wybierał się do swych dóbr sanockich, gdzie w swoich lub sąsiednich kniejaeh Smolnika, Caryńska, Buskiego, Dydiowy, Zatwarnicy używał łowów, a wszystkie te wsie mają połoniny i knieje w samym Beskidzie. Tam to trzeba było widzieć Tyszkowskiego otoczonego gronem wybornych strzelców i znakomitych myśliwych, jak Jędrzeja Osuchowskiego z dwoma synami, Jana Terleck;ego, Augusta Rylskiego i wielu innych. Inny to był człowiek, zwykle prawie bez energii, małomówny, w kniei zmieniał się do niepoznania. Odgłos trąbki, gra ogarów obudzały w nim życie. Gdy psy osaczyły odyńea lub jelenia, Tyszkowski jak młodzik zagrzany łowieckim animuszem przez góry i jary pędził ku osaczonemu zwierzowi, ubijając go trafnym strzałem lub po staremu biorąc na kordelas. Zanim skreślę kilka przygód łowieckich Tyszkowskiego i jego towarzyszów , opiszę pochód tej całej myśliwskiej kawalkady, a głównie liczną psiarnię, jaką chyba u prastarych myśliwych znaleźć było można. 

Punktem zbornym dla zaproszonych przez Tyszkowskiego gości nie Sanoczanów były Uhniki. Psiarnię, którą posforowaną wiedli płatni strzelcy Tyszkowskiego, dniem wprzód wyprawiono ku Ustrzykom dolnym. Ci strzelcy szli pieszo, każdy z nich wiódł po kilka swór psów gończych, a swór takich bywało 30, 40, a czasem i więcej. Za nimi kroczyły psy drążkowe, różnej maści, gatunku i wzrostu, przeważnie duże włochate kundle, parami upięte do drążków. Tyszkowski nie posiadał psów drążkowych zawodowych, była to więc zbierana drużyna psów z różnych okolic kraju, które mu do Uhnik przysyłano, lub które nabywał. Kupiony pies po odbytej próbie na dziku lub niedźwiedziu, był używany lub szedł na gałęź. W złai tych psów drążkowych, których bywało po kilkadziesiąt, rzadko napotkać było można duńkiego lub angielskiego brytana, są bowiem albo zbyt zuchwałe i giną od kłów dzika lub pazurów niedźwiedzia przy pierwszem spotkaniu, albo też, co najczęściej się zdarza, są trwożliwe i niebiorcze. Tyszkowski najchętniej nabywał nasze zwykłe włochate kundle, są bowiem wytrwałe, ostrożne, odważne, a w dodatku posiadają dar tropienia zwierza, którego nie mają powyższe rasy. Psy rasy węgierskiej dobrocią równają się naszym kundlom. Około r. 1870. najlepszym między drążkowymi psami Tyszkowskiego był duży, srokaty i włochaty kundel, z uciętym przez pierwszego właściciela chłopa ogonem, chudy, pokiereszowany niby bursz niemiecki z akademii Jenajskiej, na calem ciele nosił ślady kłów dzika i pazurów niedźwiedzia, osobliwie na głowie mnóstwo było blizn zarośniętych, z jednem uchem, bo drugie odgryzł mu wilk w czasie zapasów, z których kundel wyszedł zwycięsko. Ów weteran kroczył na czele psów drążkowych , upięty na żelaznym pręcie wraz z drugim rudym, mniejszym, grubo płaskim, silnym kundlem, niemniej dzielnym i odważnym, czego nosił ślady na swych krzyżach, z których niedźwiedź, pochwycony przez psa za gardło, zdarł spory szmat skóry, którą wprawdzie przyfastrygowano do ciała, lecz nie nader dokładnie. Oba psiska poza knieją nienawidziły się okrutnie, z tej przyczyny wyjątkowo upinano je do żelaznego pręta, nie jak resztę kundli do drewnianego drążka. W kniei przykładna panowała między nimi zgoda wobec wspólnego interesu i dzielnie sobie nawzajem pomagali. Poza psami postępowały podwody z prowiantem dla ludzi i psów. Całą taką kawalkadę napotkałem w Suszycy na popasie u Eliaszowe.j, słynnej w swoim czasie z umiejętności kulinarnej, której mąż o 20 lat młodszy od swej połowicy dobrym był strzelcem, więc najczęściej mimo protestu żony przyłączał się do drużyny myśliwskiej. 

Niedźwiedź w ostępie osaczony przez psy. Juliusz Kossak

Z sieciami, o ile mi wiadomo, nie polował Tyszkowski, bo w górskich okolicach są one nie do użycia. Huczkow czyli obławy używał, ale tylko na niedźwiedzia. Nie płoszyli oni zwierza, lecz uzbrojeni w drągi, ustawieni na przesmykach mieli obowiązek nie wypuszczać zwierza z miotu. Jeleń i niedźwiedź skoro wymkną poza linię strzelców, najlepiej nawet trzymane przez psy, nie wracają do dawnego miejsca. Jeleń wodzi psy po najwyższych szczytach, więc gdy psy średnie, to je pogubi, a gdy dowodne, to go osaczą i trzymają, aż do przybycia myśliwych. Niedźwiedź umie też wykradać się i wodzić psy po szczytach nad urwiskami skał, pomyka chyżo jak zając. Gdy psy go zoczą i poczną się dobierać do szarawarów, staje mysio na zadnie łapy, przedniemi porywa kamienie, buczaki, ciska je lub młyńcem niemi wywija, motłosząc napastników. Nawrócić się ku myśliwym nieda. Litwini i Żmujdzini światową mają sławę z odwagi stawiania czoła niedźwiedziom, niemniej też odważni są prawdziwi górale podbeskidowi. Niektórych wyłącznem zajęciem jest tropienie w zimie niedźwiedzi, lub wynajdowanie ich gawr, nie nowina dla nich pójść z niedźwiedziem w załebki. Uzbrojeni co najwięcej w żelazne widły, a najczęściej w nieodstępną tylko siekierę (topir), w dwóch lub trzech ruszają w Beskid szukać „bartkowej chaty“, gawry, aby ją dobrze sprzedać. Najdzielniejszymi zwykle bywają pastuchy wołów, ktorych ogromne stada pasają na połoninach lub u niższych stoków Beskidu. Woły od Maja do św. Pokrowy (1. Października według gr. kalendarza) przebywają stale w górach, w dzień pasą się, a na noc idą do koszar. Pastuchy nocują w budach, a raczej szałasach „kołybach“ przy koszarach. Po wilkach, które jednak rzadko opadają woły, najstraszniejszymi są dla nich niedźwiedzie. Mało ktora noc przeminie bez alarmu, niedźwiedzie bowiem szczególną mają pożądliwość ciepłej krwi zwierzęcej, więc w nocy wpadają do koszar, wskakują na leżące bydlę, a choć ono potem ugania po koszarze, niedźwiedź zatopiwszy w ciało zadnie łapy, przedniemi rozdziera je i ssie krew obficie płynącą. Za dnia nie odważy się ów rabuś na napad, bo woły i konie wtedy łączą się w celu straszliwej dla napastnika obrony, konie zębami i kopytami zadnich nóg, a bydło rogami odpierają napaść niedźwiedzia lub wilka bardzo często nader skutecznie. Takich wypadków zdarza się wiele. Pastuchy w razie napaści z drągami, siekierami lub płonącym ożogiem wpadają na niedźwiedzia, i albo go ubija lub zmuszą do odwrotu. Ale nie łatwo on daje za wygranę, następnej nocy zjawia się znowu. Goral zna się dobrze z „batkiem“, stacza z nim walki, nie z „z rusznycią“, bo taką posiada chyba bogaty, lecz z drągiem lub siekierą, i nie lęka się spotkania z nim, choćby był sam jeden. Toż gdy Tyszkowski lub kto inny poluje w górach, górale chętnie spieszą do obławy lub jako myśliwi, cenne oddając usługi, nikt bowiem lepiej nie zna przepaścistych kniei, tych prawdziwych mateczników niedźwiedzi, rykowisk lub ulubionych leżysk jelenich, jak chłopi, których wszyscy wokoło nazywają „medwednykamy“ , czyli po prostu kłusownikami. Do jakiego stopnia posunięta jest odwaga pastuchów, z których głownie rekrutują się niedźwiednicy, niech posłuży zdarzenie, którego prawdziwość poświadczyła widziana przeze mnie krowa, srodze poraniona przez niedźwiedzia. Roku 1880 w towarzystwie litwina R. i wołyniaka Sę. odwidziłem ja po raz dziesiąty, owi zaś panowie po raz pierwszy Beskid. Zwiedziwszy szczyty Połonin i najwyższy w tej okolicy szczyt „Hnatowe Berdo“, przyjęliśmy gościnę u nader uprzejmego dzierżawcy wsi Wetliny, p. Wohnera. Dodam, że Wetlina jest ostatnią wsią galicyjską w tej okolicy i przytyka do samych Karpat czyli Beskidów. P. Wohner słynnym jest myśliwym, opowiadał nam wiele szczegółów z życia jeleni i niedźwiedzi, między innemi następujące zdarzenie. „Woły moje, przeznaczone na wypas, pasą się w połoninach, jałownik i kilkanaście sztuk jałowych krów w Beskidzie, o poł mili niemal od wsi i domu. Przy jałowniku i krowach mam dwóch pastuchów. Przed tygodniem jeden z nich poszedł do dworu w celu zabrania żywności na cały tydzień, ale nie powrócił, więc pozostały pastuch sam musiał odbywać straż w koszarze. Po północy budzi go ryk i uganianie bydła po koszarze, co tchu spieszy, domyślając się przyczyny, uzbrojony w gorejący ożóg w jednej, a malutką krócicą, nabitą tylko prochem w drugiej ręce i toporem za pasem. W istocie poznaje śród dość jasnej nocy czarną masę na pomykającej krowie, ktora wnet zapewne z bólu i zmęczenia padła na ziemię. Semko przypada do niedźwiedzia i przyłożywszy niemal do samego łba krócicę pali w samo ucho, a palącym ożogiem godzi w ślepie. Siekierą zadaje mu cios dosyć głęboki, poczem niedźwiedź umknął z koszary. Nazajutrz sam się przekonałem po obfitej jusze, że cięcie musiało być głębokie. Bohater Semko był mały, chudy i nędzny człeczyna“.

Odpoczynek myśliwych na połoninie. Juliusz Kossak

R. 1870 według swego zwyczaju zjechał Tyszkowski jesienią w sanockie góry. Łowy rozpoczęto w lasach, należących do wsi Dydiowy. Wówczas mieszkał tam Jędrzej Osuchowski razem z dwoma dorastającymi synami Kazimirzem i Bronisławem. Wszyscy trzej byli to prawdziwi i namiętni myśliwi. Odgłos trąbki, granie ogarów w kniei poruszały ich do prawdziwie rycerskiego życia. Nie tylko młodzi, ale też dobrze już stary pan Jędrzej szparko przez góry, jary i potoki ruszali w stronę, gdzie ogary osaczyły dzika, niedźwiedzia albo jelenia. Właśnie psiarnia trafiła jelenia; po „chodach“ a raczej po wodzeniu ogarów po najwyższych szczytach Połonin poznano, że to nie chłyst, szpiczak albo łania, ale kapitalny rogal, który często dla ocalenia stada przystaje w miejscu, a tymczasem łanie, cielęta i młodzież pomykają w przeciwną psich głosów stronę. Stary rogal tnie psom swoją sztukę, to przesadzi głęboki jar, który zaledwo po dobrej chwili przebędzie złaja, to stanąwszy i utopiwszy bystre swe oczy w psy, napowrót przesadza ów jar i jak strzała pomyka w ostępy ku najwyższym gór szczytom. Zanim złaja znowu chwyci trop, on już stoi na samym cyplu stromej góry, „narabiając łyżkami“ (uszami) nasłuchuje, jak tam daleko za nim bąkają ogary. Wziąć się na oko psiarni nie da, chyba gdy dowodna trzyma go kilka godzin i zforsuje, wtedy wywaliwszy język odsądzi się, to znowu przystaje dla zachwycenia oddechu szeroko rozwartemi nozdrzami, a gdy w ucieczce chlipnie jak lód zimnej wody z potoku, to wnet siły go opuszczają, „rozeprze się“, jak mówią myśliwi, dostanie ochwatu czyli stężenia członków, osobliwie badyli (nóg). Psy podłożono w Dydiowskich Połoninach od granicy wsi Ruskie. Myśliwi Tyszkowski, trzech Osuchowskich, Jan Terlecki, Ziętarski, kilku Przemyślanów wraz z strzelcami Tyszkowskiego i chłopami uzbrojonymi w strzelby zajęli stanowiska, o ile dozwalał teren przepaścisty, niby łańcuchem, przecinając podnóże Połonin, gęstym bukowym porośnięte lasem. Połoniny bezpośrednio łączące się z Karpatami czyli Beskidem, będące jego odnogą, mniej od Beskidu są strome. W niektórych miejscach tworzą dość obszerne doliny. Wyższe werchy, czubałki z grupy drzew właściwego Beskidu, znacznie są wyższe od Berdów połonińskich, do samego wierzchołka porośnięte karłowatą buczyną i kosodrzewiną, gdy w Połoninach w mniejszej wysokości rosną drzewa, poczem następuje linja traw, szczyty zaś Berdów w niektórych miejscach najeżone skałami, a porasta na nich wrzos jałowy, którym żadne stworzenie się nie żywi, olbrzymi mech i gdzieniegdzie kosodrzew, gatunek karłowatej sosny, której w Beskidzie nader mało, a w znacznej obfitości na turniach tatrzańskich. Jak już wspomniałem, psy trafiły jelenia. Zachodzi on często pojedynczo na połoniny, stadem zaś nigdy. Pojawienie się kapitalnych rogali jest nader rzadkie, i to tylko w Październiku, gdy zwycięzca w miłośnym turnieju wyczerpawszy swe siły, opuszcza łanie i uchodzi w dalekie ostępy Beskidów lub czasem na połoniny, przebywając w zalesionej ich części, żerując na linii traw i ziół, a nawet na najwyższych Berdach. Powraca do stada z początkiem zimy. Numera stanowisk, z wyjątkiem Tyszkowskiego, któremu dano najlepsze miejsce przesmyku pewnego jelenia, rozdano przez losowanie. Najmłodszy góral wyciągał numera. Jędrzej Osuchowski dostał numer średni, a któryś z Przemyślanów ostatni. Mocno się zafrasował takiem zrządzeniem losu, więc Osuchowski, filut pierwszej próby, zamienił z nim swoje stanowisko. Gdy myśliwi już stanęli, starszy myśliwy Tyszkowskiego dał sygnał trąbką, żeby podłożono psy. Lesista część Połonin więcej przepaścista i parowista, jak inne góry w tej stronie z tej. ważnej przyczyny, że Berdy czyli wierzchołki stromych gór, przedstawiające się jako obszerne płaskowzgórza, mniej lub więcej zboczyste, w porze tajania śniegów krociem wartkich i obfitych w wodę potoków spływają ku dołowi w miejsce zalesione, ku niższej linii drzew. Ziemia w górach gliniasta, jałowa, niespoista, więc lada potoczek żłobi w niej głębokie bruzdy, z których z czasem powstają głębokie i szerokie parowy, urwiska i debry, a te chyba jeleń przesadzi, inny zaś zwierz omija. Miejsce obsadzone przez myśliwych było więcej jak o ćwierć mili oddalone od miejsca, gdzie podłożono ogary. W tym dniu i w tym miocie postanowiono polować tylko na. jelenia, bo był otropiony, a raczej wyśledzony przez „wołowców“, pastuchów pasących woły. Często go tam widywali bądź żerującego o świcie, bądź wracającego do leżyska, które w różnych częściach linii leśnej obierał. Po upływie więcej jak pół godziny, poczęła psiarnia odzywać się gdzieś w dali, co zaś szczególniejsze, gdy gra psów coraz wyraźniej zbliżając się słyszeć się dawała, odezwał się poza goniącą złaja jakiś inny bardzo cichy głos goniącego ogara. Cała złaja swoje, a ów pojedynek swoje tną aż miło, to w środku kniei, to gdzieś w dole niemal u samego podnóża Połoniny przy rzece. Psy trzymają wybornie okładającego zwierza. Miano strzelać tylko do jelenia, ale zjawia się stado sarn, więc poczęto pukać do nich, i ubito ich 8 kozłów i siut, bo wtedy Ustawa łowiecka, spoczywała jeszcze w letargu. Psiarnia poszła za uciekającemi. Ogar goniący w pojedynkę wywodzi kuranty swym basowym głosem, to utnie na chwilę, to znów poprawi i bąka, a zawsze tylko środkiem lub górnym krańcem kniei. Jak już rzekłem, po chodach poznali myśliwi, że to jeleń. Po licznych strzałach w niższej połowie linii, ostawionej przez myśliwych, można było być pewnym, że tamtędy jeleń nie pomknie. Wodził on ogara po najwyższych szczytach, to znowu między wymuliskami. Jędrzej Osuchowski stał u samego prawie krańca linii drzewnej, niżej stojący myśliwi kilka razy już spudłowali do ukazującego się rogala, poczem pomknął on ku najwyższym bezleśnym szczytom. Osuchowski przewidując, że psy goniące sarny albo się rozdzielą, lub wszystkie pójdą z niemi, że jeleń usłyszawszy granie psów i strzały pomknie w dalsze strony, ulokował się niedaleko skraju lasu, mając przegląd drzewnej i bezdrzewnej strony miotu, a przed nim ciągnął się ku dołowi dość głęboki i szeroki jar. Spłoszony strzałami jeleń zamyślał wybrać bezleśną stronę Połonin na cel swojej ucieczki, więc zrobił salto mortale przez wąwóz. W tym właśnie skoku, jakby ptaka w locie, doścignął go celny strzał starego Osuchowskiego. Jeleń padł w czeluść wąwozu, zkąd go z tryumfem wydobyto. Osuchowski był bohaterem dnia, bo ubić przed psami jelenia nie zdarza się często. Myśliwi zgromadziwszy się otrąbili świetne zwycięstwo, odgłos kilkudziesięciu rogów naraz, gromkim głosem odbijał się o skaliste szczyty Berdów i szedł aż do stóp Beskidu Rafki, dumnie wznoszącej swe, w początkach Listopada niby srebrną koroną już śniegiem uwieńczone czoło. Bogaty w pomysły Terlecki na prędce urządził pochód tryumfalny. Na wozie ciągnionym przez cztery woły węgierskie, których ogromne rogi przystrojono choiną, umieszczono zdobycz łowiecką, po bokach sarny, a w środku pysznego jelenia z wspaniałym 14 kolczastym wieńcem. Zanim psy wróciły i spoczęli myśliwi, była już noc zupełna, gdy cała kawalkada ruszyła w pochód ku małemu przysiołkowi, gdzie był obóz łowiecki. Przyświecano pochodniami przywiezionemi przez Tyszkowskiego. Piękny i fantastyczny był to widok. Starego Osuchowskiego nie bez oporu posadzono na wozie. Wszyscy niemal posiadali trąbki, więc dęli w jakiegoś niby marsza, ale że każdy dął swoje, więc koncert ów podobny był do wycia złai psów, zamkniętych w psiarni. Nie brakło też strzałów wiwatowych. Wrzawa była iście piekielna, spotęgowana odgłosem, odbijającym się o skały i bory. W obozie, a raczej w karczmie czekała myśliwych suta wieczerza z węgrzynem dla panów, a wódką dla służby i chłopów, a wszystko sumptem T., pragnącego ugościć seniora myśliwych Tyszkowskiego. W szynkownej izbie karczemki, na wonnem sianie z połonin, ułożyli się łowcy do spoczynku, opowiadając rożne przygody myśliwskie prawdziwe i z fantazyi bujnej wysnute. Każdy, prócz małomównego Tyszkowskiego, był gadułą zawołanym, ale jeden z nich był mistrzem w tym kunszcie. ….. 

Nazajutrz o świcie zwinąwszy cały obóz ruszono w Beskid; ku właściwym Beskidom nie było zbyt blisko. Aby półmilową przestrzeń manowcami, przez góry, potoki i jary przebyć w trzech godzinach, trzeba mieć dobre nogi, silne piersi i wprawę górala. Tyszkowski, jak zwykle, odbywał pochód konno, z nim jechali Przemyślanie i p. Leon na swej chudej, znanej w calem Sanockiem siwej kobyłce. Beszta 18tu Sanoczanów szła pieszo. Śniegu jeszcze wtedy nie było , jednakowoż Osuchowski otropił stado dzików w miocie, więc tam zamierzono zacząć tego dnia. Cały miot przeważnie porośnięty był buczyną, o jakiej mieszkańcom dolin ani się marzy. Miejscami był miot podszyty młodą buczyną i świerczyną. Poczęto się rozstawiać pragnąc ile możności otoczyć strzelcami miot, w którym zaległy dziki, „napaćkawszy“ (najadłszy) się do syta bukwi, która w tym roku suto obrodziła. Psiarczyki z trzema drążkami wyborowych kundli Tyszkowskiego i tropowcem Terleckiego ruszyli w stronę, gdzie na dane hasło miano podłożyć naprzód tropowcem, a gdy ten ogłosi trop, spuścić z drążków kundysy. Jędrzej Osuchowski jako najdokładniej znający knieję, objął kierownictwo i wyznaczał stanowiska myśliwym. Miot ów oddzielony był od dalszego ustępu głębokim jarem , z spadzistymi brzegami, którędy dziki przemknąć nie mogły, łatwiej więc było resztę miotu strzelcami obstawić. Cała drużyna myśliwych i górali, uzbrojonych w drągi i siekiery gubili się pozostając na wskazanych stanowiskach. Nie wiem który już numer z kolei padł na syna Osuchowskiego, młodziutkiego Bronisława. .Zaledwie stanął i począł rozpatrywać się na swem stanowisku, wypala z jednej lufy, a po strzale wypada z gąszczy duży niedźwiedź na gromadkę postępujących ludzi i podrążkowane kundle. Napad ten był tak gwałtowny i niespodziewany, że psy splątawszy się ze sobą między niedźwiedziem, dwoma psiarczykami i kilku chłopami podcięły ich drążkami i poprzewracały na ziemię. Przez chwilę był to jakiś żywy kłąb, bezładnie tarzający się po ziemi. Niedźwiedź pierwszy wydobył się z tej gmatwaniny, lecz wnet ugodził go celnym strzałem śmiertelnie myśliwy p. Tergonde. Bronisław Osuchowski opowiadał, że zboczywszy kroków kilkanaście w celu obrania do- -godnego stanowiska, zbliżył się właśnie do wywrotu olbrzymiego buka, z którego w tejże chwili wysuwa się niedźwiedź. Posłał mu kulę, ale na drugi strzał już nie było czasu, bo niedźwiedź wpadł w gąszcz, a następnie między psy i ludzi. Po tych strzałach nadbiegli myśliwi ze stanowisk wraz z Tyszkowskim, który miał zamiar skarcić owe lekkomyślne strzały, psujące całe polowanie, lecz ujrzawszy sporego mysia rozciągniętego na ziemi, rozpogodził zachmurzone oblicze. Przy oględzinach okazało się, że oba strzały były trafne, ale Bronisław trafił w udo, a Tergonde w samą komorę. Po niejakim czasie zajęli myśliwi swe stanowiska. Obowiązkiem chłopów było postępować za psami w oddaleniu, w celu powstrzymania dzików. Dojeżdżacz stanąwszy na wskazanem miejscu dał hasło podłożenia tropowca i odebrał odezwę trąbki Jędrzeja Osuchowskiego. Funkcyę dojeżdżacza pełnił myśliwy Terleckiego, Kozarecki, dziś jeszcze żyjący, podówczas mający już z okładem lat 60. Mimo podeszłego wieku i pozornie wątłych sił, na łowach przeobrażał się w młodzieńca pełnego sił i szczególnej pasyi do podkładania psów. Śród stromych gór, urwisk, jarów i tysiącznych przeszkód, Kozarecki zawsze znajdował się w pobliżu za goniącą złaja. Był on i jest dziś jeszcze mimo lat osiemdziesięciu kilku mistrzem w podkładaniu psami, strzelał dobrze, łgał jeszcze lepiej, a najlepiej znał dzieje sanockiego łowiectwa, jakie zapamiętał w ciągu swego długiego życia. Sługując po wszystkich niemal dworach szlachty sanockiej , znał dokładnie ich rodowody, co go jako szlachcica zagonowego mocno interesowało. Dzieje wszystkich polowań, w których uczestniczył, pamiętał dokładnie, kto na nich był, co ubił, nawet gdzie stał, również nazwiska wszystkich nieżyjących już myśliwych sanockich lub przybyłych z obcych stron. W opowieściach starym szlacheckim obyczajem wymieniał nieboszczyka p. Feliksa z Krywego, Alberta z Tworylnego, Adama z Babego, Jana ze Smolnika, Jędrzeja z Dydiowy. Porzućmy na chwilę owego ciekawego starca, zejdziemy się z nim na polu jego opowiadań, i wróćmy do miotu, w którym on z kilku drążkami kundlów i tropowcem ruszył w celu wyruszenia dzików. Hasło było już dane, rozpoczęło się dla myśliwych wyczekiwanie, które biskup Krasicki humorystycznie opisuje: „Psy ucięły, jak na licho Dwie godziny było cicho“. Kozarecki jak poszedł, tak i przepadł. Jaki taki z myśliwych zwątpił o jego umiejętności łowieckiej, pomyślał, że stary strudziwszy kości spoczywa i źle podłożył psami. Cisza była grobowa, bo w Beskidowej kniei nawet żaden z leśnych śpiewaków się nie odezwie, dzięcioł nie kuje, chyba raptem „studenka“, wiatr zimny zawyje. Znachorzy miejscowi przypisują tę studenkę jakiemuś „łychu“, złej istocie, nie mającemu ciała, lecz żyjącemu, a przebywającemu gdzieś w skałach, robiącemu „pakiść“ (psotę). Toż gdy pocznie wiać ta studenka lub „fujawycia“, rozbijając się o węgły hyż (chat), załomy skał lub konary drzew, to dla przebłagania onego łycha oprócz przeżegnania strony, z której wiatr wieje, sypią górale na ziemię szczyptę soli i garstkę mąki, które wiatr rozprasza, co wedle ich mniemania znaczy, że łycho „ziło“, czyli przyjęło ofiarę, przytem dodają słowa: 

„Łycho, łycho, łycho
Kołyś ziło, budy tycho“. 

Tego procederu zaklinania licha nauczyła mnie pod sekretem Kocurycha, wdowa po trzech mężach, gazdyni w Krywem , o której złe języki głosiły, że była czarownicą, a ona nie bardzo się tego zapierała. Dla tej tertio voto Kocurychy niech mi łaskawy czytelnik pozwoli nieco zboczyć od łowów, nim tropowiec bytność w miocie dzików ogłosi. Mężczyźni, a osobliwie kobiety w Krywem opowiadały mi, że ostatni mąż gazdyni, młody i przystojny juhas, którego zwabiła czarami (właściwie dużym gruntem, 6 wołami, 4 krowami i 20 owcami), sprzykrzywszy sobie dość prędko „u wdowy chleb gotowy“, uciekł do Węgier, najmując się za parobka w okolicy Ungvaru, gdzie go widział parobek ze wsi Hulskie, służący tam z nim razem. Opowiadał on następujące zdarzenie: „Było to w lecie, ja i Kocur nocowaliśmy na dworze, bo było ciepło, choć pochmurno, a ciemnota choć oczy wykol. Około północy budzi mnie Kocur i mówi: Pidu „domiw“, szczoś mene tam tiahne. Odpowiadam: Ostań do roku, pidem oba. A Kocur na to: Oj. szczoś mene nudyt, takoj muszu ity. I poszedł, a raczej „ponesło ho“ w noc ciemną, nawet czuhonię, za którą go przytrzymywałem , zostawił w mych rękach. Piszou ino tak w kożuszczu, ponesło ho ponad werchy Beskidu. To żinka jak stała chandriczyty, czarowaty, Hospod znaje szczo roby ty, tak prynesło ho aż do Krywoho. Ludzie spotkali go śpiącego na Magórze , a przyniosło go w ciągu jednej nocy. To były czary, jest na to sposób, ale kto go wie“. Trzeba umieć słowa zaklęcia i posiadać poświęcany nóż. Skoro kto spostrzeże, jak niesie człowieka, trzeba powtarzać słowa zaklęcia i wpychać ostrze poświęcanego noża w ziemię powoli. W miarę jak nóż grzęźnie w ziemię, poczyna zniżać się ku ziemi niesiony mocą czarów człowiek. Gdyby nóż gwałtownie wetknięto w ziemię, upadłby też nagle człowiek i zabiłby się. 

Po dość długiem czekaniu i pilnem nasłuchiwaniu rozstawionych myśliwych, ozwało się gdzieś w dali głuche szczekanie tropowca, to odezwie się, to zamilknie, jak to bywa, gdy tropowiec chwyci trop stada zwierzyny, która mnogie pozostawia tropy, powiązane z sobą, skluczone, bez wyraźnego szlaku, drogi, w którą się udała. Dobry tropowiec wpadłszy w taki labirynt wnet pozna co się święci, zgłosiwszy w zapale parę razy, nie łazi jak fryc gończak po „zboisku“, lecz poczyna zdała okładać,-okrążać i wnet dojdzie szlaku, a po nim leżyska zwierza. Po niejakim czasie już nieco wyraźniej słychać było gon tropowca, który był ciągły, nieprzerywany, więc zwierz ruszył z miejsca. Okładanie nie długo trwało, albowiem ozwał się chóralny gon drążkowców, które widocznie chwyciły zwierza na oko. Było to stado dzików, naprzód rączo pomykały przed psami, wodząc nimi, odsądzając się nawet nieco przed złaja kundysów, poczem dobrawszy się do młaki, zmęczone, Czując na piętach swych rozjadłe kundle, ukryły się w niej. Było w stadzie 13 sztuk. W gąszczu tym broniły się zacięcie, ile razy który odważniejszy pies zbliżył się naszczekując do olszniaków, wnet niby muszkiet z fortecznej strzelnicy wynurza się potężny gwizd (ryj) dzika i groźnie fukając godzi w śmiałka, lub chlasnąwszy na odlew wytoczy wnętrzności z psa. Przy atakowaniu tej twierdzy dzików padły dwa najdzielniejsze kundysy Tyszkowskiego. Jakkolwiek psy ostro atakują, dziki nie wychodzą z swej warowni. Po godzinnem, daremnem wyczekiwaniu uradzili myśliwi porzucić zajęte stanowiska i łańcuchem dążyć ku młace. Tak radził Osuchowski, Tyszkowski i kilku za nim byli przeciwnego zdania, więc gdy adherenci pierwszego poszli ku dzikom, pozostali drudzy na stanowiskach. Wkrótce przybyli chłopi w liczbie 20, których zadaniem było nie wypuszczanie zwierza z miotu. Kozarecki z trąbką w lewej, z dobytym kordelasem w prawej ręce, trąbieniem i podszczuwaniem zagrzewał kundysy do atakowania dzików. Stary ten myśliwy szczególniejszą miał pasyę przytaczania zdarzeń łowieckich z przeszłości, więc i tym razem spostrzegłszy zbliżającego się z kilkoma myśliwymi Osuchowskiego, rozpoczął gawędę wcale nie na czasie. „Pamięta pan Jędrzej, „rychtyk“ tak było w r. 1844 w Kalnicach, kiedy to postrzelił się był tak „paskudnie“ p. Felix z Krywego, że półtora roku lizał się z tego we Lwowie. Polujemy, psy trafiły stado dzików, achu, achu, achu! aż się dusza raduje, dziki chodzą „śliczności“, padł jeden strzał trafny, samura duża jak jałowica zaryła gwizdem ziemię po strzale nieboszczyka p. Sylwerego z Kalnicy. Palba była gęsta, cóż robią dziki? Jak nie wpakują się w gęstą młodą smereczynę, jak nie poczną smarować boki gończakom, bo kundysów nie było. Wyprzeć dziki ani rusz, podkładam psy tędy, owędy, ani weź, co tu robić? Wtem poczynają nadbiegać panowie z różnych stron, a w pobliżu za nami pada strzał! Oho! wołam, a co to, kto, do czego strzelił? Ale nie ma czasu medytować, więcjahuź! na psy, a były to psy, jakich nigdzie teraz nie ma, chyba u pana Jana ze Smolnika. Dziki zbiwszy się w kupę fukają, gwiżdżą ryjami, ale wyjść ot jak teraz ani rusz, więc co ja „robiwszy“, krzeszę ognia i zapaliwszy naręcz suchej smerekowej „szczeciny“, podpalam gęste smereki w miejscu, w które wpakowały się dziki. Smereczyna poczęła z szumem i trzaskiem gorzeć, pomogło, dziki zaczęły wymykać się z ogniska: naprzód wysunął się ogromny odyniec , kropnął go p. A. z Tworylnego, i to poza ucho, ten i ów trafił lub spudłował, dość, że padło 5 dzików. W gorączce zapomnieliśmy o p. Felixie z Krywego, aż pyta go p. Sylwery z Kalnic: A ty Felixie strzelałeś? — Oj! strzelałem, odpowiada , i ot trafiłem w prawą rękę.—Krew lala się strumieniem z ręki, choć obwinął ją chustką. Przelękli się wszyscy i zapomnieli o polowaniu; pytają jak, co, a on opowiada: Posłyszawszy, że psy osaczyły dziki, biegnę co tchu ze stanowiska, licho nadało ogromny wywrót, prawą ręką podpieram się dubeltówką, a nie pamiętałem, że kurki były odwiedzione, skaczę, wtem wypala mi w dłoń, a nabój wyszedł podobno powyżej łokcia, bo piecze straszliwie i dziurę wywaliło w rękawie burki“. — „A dość już tego gadania, stary łgarzu“ — krzyknął Osuchowski. — Tym razem opowiadał Kozarecki najczystszą prawdę, zdarzenie to słyszałem z ust Bażyńskiego.— Co robić, dziki w żaden sposób z gąszczu wyjść nie chcą. — „Podpalić , podpalić“ — wołają niektórzy. — „Czyście poszaleli, surowa, bez liścia olszyna nie będzie gorzała“. — „Ano proszę łaski panów, mówi Kozarecki. spróbujemy, a no chłopci, czuj duch w lis!“ — Poczęła się rąbanina, aż echo roznosi stuk siekier po kniei Narąbali sporo gałęzi smerekowych suchych i zielonych, i obłożyli niby wałem młakę z jednej strony. Kundle posworowano, żeby nie przeszkadzały, ale to było zbytecznem, bo zmęczone i poturbowane przez dzików ledwie naszczekiwały. Myśliwi, nim podpalono, obstawili się w półkole olszniaku. Wiatr dął w środek gąszczu i dym gęsty, gryzący wali się tam kłębami. Po niejakim czasie poczęły jeden> za drugim w różnych stronach wymykać na niewielką halawkę , przylegającą do młaki. Gęste padały strzały, ubito cztery dziki, reszta uszła w stronę, gdzie psy podłożono. Otrąbiono zwycięstwo, nadbiegli myśliwi, którzy za radą Tyszkowskiego pozostali na stanowiskach, najpóźniej Tyszkowski z powodu astmy, która go w ostatnich latach życia trapiła. Trzech ze służby Tyszkowskiego pozostawiono na miejscu, a drużyna myśliwska późnym już zmrokiem ruszyła w pochód ku Dydiowy, gdzie ją gościnny Jędrzej Osuchowski może nawet nad możność suto przyjmował. Pochód był bardzo wesoły. Kozareckiemu przez całą drogę gęba się nie zamknęła, opowiadał różne prawdziwe i nieprawdziwe zdarzenia z dawniejszych czasów,, lub sprzeczał się z panem Leonem B., który słusznie mógł być nazwanym obywatelem całego świata, bo na swojej siwej, kobyle jeździł przez cały rok od komina do komina. Zetknięcie się dwóch dzielnych szermierzy na szable lub szpady niczem jest w porównaniu z tymi rycerzami językowymi, alias łgarzami i gadułami. Kozarecki opowiada i łże , p. Leon przeczy, prostuje fakta i zarówno łże, lecz jeszcze głębiej. 

Że aż pochrypli obaj adwersarze
Kto z nich ma racyą, gdy obadwaj łgarze. 

Nim zakończę tę moją gawędę, niech mi wolno będzie opowiedzieć jeszcze kilka ciekawych scen łowieckich. W duszy mojej dłużej jak w ostępach skalistego Beskidu odzywają się echa gonu psów, grzmotu strzałów, i najmilszej dla myśliwego muzyki rogów, tam one zamilkły, w duszy mojej żyją wspomnieniem. Był to rok 1879, Tyszkowski po raz ostatni w swem życiu polował w Beskidzie. Skołatane zdrowie nie pozwalało polować jak dawniej, więc mimo cierpień wyjeżdżał jedynie dla dogodzenia myśliwskiej namiętności, dla odświeżenia ducha w widokach wspaniałych gór, dla napojenia ucha najmilszem dla niego koncertem gry ogarów. Zamierzano polować w Beskidzie przy wsi Sokoliki wyłącznie na niedźwiedzia, których trzy otropiono na lekkiej październikowej ponowie w porze, w której niedźwiedź jeszcze stale nie gawruje, tylko wedle orzeczenia górali niedźwiedników „błanyka“ się po górach, podchodząc nocą pod same chyże i chlewy, aby coś porwać. Najchętniej podkrada się do koszar wołowych i owczych. Układa się byle gdzie i zasypia pomrukując. Czasem coś pochwyci, częściej nic, bo niezgraba to i leniuch z natury, aż gdy spadną wielkie śniegi i chwyci mróz, wtedy dopiero włazi w jaskinię skalną, w dziuplo drzewa, i już go aż wiosna obudzi. Wedle przysłowia górali tatrzańskich, gdy na Maryę gromniczną mróz, rozwala niedźwiedź budę, będzie wczesna wiosna. Przysłowie to nie ma żadnej podstawy. Niedźwiedzie, skoro spadną wielkie śniegi i ściśnie mróz, wpadają w sen twardy i długotrwały, mniej twardy jednak , jak borsuków i jeżów, sen ich jest raczej letargiem Z wczesną wiosną, skoro stopnieją śniegi, opuszcza niedźwiedź gawrę, oblegając gdziekolwiek. Dniem i nocą szuka żeru, pożerając co się nadarzy, ślimaki, owady i płazy, które umiejętnie wygrzebuje z mchów lub wnętrza ziemi przedniemi łapami. Zjada smarze, rodzaj gąbczastych grzybów, wyrastających zaraz po stopieniu śniegu, a w lecie wszelkie grzyby z wyjątkiem muchomora i purchawki, spożywa wszelkie jagody, jabłka i gruszki dzikie, jednem słowem niedźwiedź jest wszystkożernem zwierzęciem Zima mu pożywienia nie dostarcza, stopy bose, więc układa się w gawrze i zasypia, z początku budząc się kilka razy dla wypróżnienia. Gdy zima mroźna, śpi niedźwiedź bez przerwy, również gdy gawra jest głęboka i od promieni światła zupełnie ochroniona, w przeciwnym razie budzi się niekiedy. Więc do gawry, szczególnie starych niedźwiedzi, światło nigdy nie dochodzi, a leży ona zawsze po stronie północnej lub zachodniej. Lud, a nawet niektórzy dawniejsi przyrodnicy twierdzą, że niedźwiedź w gawrze ssie swoją łapę i tein się żywi. Twierdzenie to jest mylne. Niedźwiedź w każdej porze roku ma zwyczaj lizania swych przednich łap, najczęściej w celu zagojenia ran. 

W Październiku zaledwie z lekka przyprószył śnieg, dostatecznym był jednak dla leśnych do wytropienia w Sokolickim Beskidzie trzech niedźwiedzi. Jeszcze nie gawrowały, więc szukać ich leżysk nie można było, należało inaczej szukać spotkania z nimi. Główną komendę nad wyprawą objął Jan ze Smolnika, a jego myśliwy, stary Kozarecki dowodził psami. Myśliwych było niewielu, oprócz wyżej przy łowach na dziki wymienionych był Adam Ziętarski z Rabego, dziarski młodzian i dzielny strzelec, przyłączył się też pan G., młody, ale prawdziwy myśliwy. Myśliwych było 20, psów drążkowych i tropowiec Tyszkowskiego. Razem z góralami było ludzi 40, liczba ta jednak była za mała w stosunku do rozmiarów kniei. Pan Jan objąwszy komendę jako znakomity myśliwy, zarządził wszystko wybornie i rzekł: „Kozarecki, pójdziesz w stronę wiesz tam, gdzie pochylony jasion“. — „Wiem, wiem — odpowiada tenże — na ten jasion uciekł przed 20 laty przed psami ryś, a nieboszczyk p. Aloizy z Tworylnego.... “ — „Dość, dość, innym razem opowiesz, a teraz słuchaj. Jak wiesz, o 400 może kroków jest tam potok, brzegi skaliste i chropawe, więc podpraw gończakiem, gdy zbuszuje miot aż do potoku, a nic nie wytropi, spuść kundysy, niech „nypią“ po załomach, tam będzie przynajmniej jeden niedźwiedź, bo to na dorywcze gawrowanie miejsce dogodne“.—Poczęto zajmować stanowiska, jedni stali na wzgórzach, drudzy na ścieżkach, wydeptanych przez gazdów i wołowców, idących na swe polanki lub do koszar. Obstawiono się w ten sposób, że pomiędzy dwoma myśliwymi, uzbrojonymi w strzelby, stał góral z drągiem i nieodstępnym swoim toporem. Na tem też polowaniu obdarzył św. Hubert Osuchowskich szczególną łaską, syn Jędrzeja, Kazimirz, zająwszy stanowisko, ujrzał w pobliżu sporą kupę gałęzi, na niesionych przez wołowców, jako zapas dla palowiska na przyszłą wiosnę, gdy z wołami wyjdą w Beskid na paszę. W celu lepszego przeglądu włazi na wierzch owej kupy, i wnet czuje, że ona zaczyna się poruszać, wydymać, ba w górę podnosić, wreszcie u samych stóp jego wynurza się łeb niedźwiedzia. Kazimirz przytomny i silny porywa go za kark, szamoce się, pada na ziemię, ale trzyma niedźwiedzia i krzyczy co sił starczy. Nadbiegli chłopi i powrozami skrępowali mysia Był to roczny, spory już piastun. Wzięty w „łyka“ rozzłoszczony do wściekłości, począł zębami targać powróz, kalecząc swe łapy. Z obawy, aby nie przegryzł postronków lub zbyt się nie pokaleczył, Kazimirz Osuchowski chwycił go znowu za kark i wetknął mu w paszczę gruby jak ręka, około 1 '/2 łokcia długi bukowy knebel, obwiązał go sznurem w koło karku, poczem powiódł go ku Tyszkowskiemu. Wszystko to odbyło się tak cicho, że nawet w pobliżu stojący myśliwi niczego nie dostrzegli; ze zdziwieniem więc dowiedzieli się o tym nadzwyczajnym wypadku. Tyszkowski był radością rozpromieniony, zwłaszcza gdy pogromca niedźwiedzia ofiarował mu go. Niedźwiedź ten przebywał kilka lat na dziedzińcu Uhnickim; co się Z nim później stało, nie wiem. Kazimirz Osuchowski jest obecnie może najpierwszym myśliwym w ziemi Sanockiej. Na niedźwiedzi chodzi antiquo more z oszczepem, a osadzonego przez psy odyńca bierze na kordelas. Nie imponuje on ani wzrostem, ani siłą fizyczną, ale dzielnością, zręcznością i wielkim animuszem łowieckim. Do ptactwa i innej małej zwierzyny strzela tylko kulą Wieść o ujęciu żywcem niedźwiedzia przez Osuchowskiego wnet się rozbiegła po wszystkich myśliwych; spełniono serdecznie jego zdrowie z manierek. Wszczęła się gawędka na dobre. Tymczasem psy „wynypały“ innego niedźwiedzia w załomach skalnych; śród gwaru rozmowy myśliwi nie słyszeli gonu złai, która wyruszywszy mysia z legowiska, poszła za nim w las głęboki, chwytając go czasem za szarawary. Pociesznym jest niedźwiedź przed psami, pomyka kicając, co górale telepaniem lub typulaniem zowią. Gdy psy poczną się dobierać do kudłów, przysiada na zadzie , i „żegna“ psy w prawo i w lewo przedniemi łapami, a gdzie ugodzi tam już, jak mówi przysłowie: „mucha by nie usiadła“. Gdy ciasno z nim, a psy twardo dokuczają, wyrywa krzaki wraz z korzeniem lub chwyta spore kamienie i rzuca je między napastników. Wyrwawszy z korzeniem młodego świerka lub inne drzewo , wywijając niem opędza się od psów. Najciekawszem jest, że zraniony w ucieczce wydartą darnią lub ziemią zatyka sobie ranę. Z psami walczy zawsze na czworakach, z człowiekiem zaś wzniósłszy się na tylnych łapach ; gdy się z psami potyka, milczy, raniony przez człowieka idąc ku niemu mruczy lub gromkim rykiem zapełnia powietrze, a ryk ten jest istotnie przerażającym, więc człowiek idący wtedy z białą bronią na niego jest zuchem nad zuchy. 

Kolejny zachowany budynek folwarczny (spichlerz?)
Myśliwi gwarnie rozprawiający przy ujętym piastunie dość późno usłyszeli gon, gdy niedźwiedź szarpany przez kundysy już blisko był ich stanowisk, więc co tchu rozbiegli się na swoje miejsca. Niedźwiedź stary, ogromny, nie dał się kundlom, jakkolwiek dowodnym osaczyć, a tem mniej osadzić. Przystanie na chwilę, macnie tego lub owego psa łapą, szpurnie w nie bryłę kamienną lub ziemną i rusza dalej. Tak doszedł w pobliże Tyszkowskiego, który do niego może na 20 kroków palnął ze swego gwintowanego, wybornego sztućca Po strzale zmienił niedźwiedź kierunek, na połeć przebiegł całą niemal linię strzelców, którzy rotowym ogniem go powitali. U samego krańca linii ugodził go strzałem śmiertelnym w komorę Jan ze Smolnika, co też zaraz głosem swej trąbki górom, skałom, borom i współtowarzyszom swoim obwieścił. Przy opatrywaniu martwego niedźwiedzia okazało się, że zaledwie cztery strzały były trafne, ale nie śmiertelne, takim był tylko strzał ostatni dzielnego Jana ze Smolnika Zeszli się myśliwi, nadbieżał też Tyszkowski mocno zasapany, nowe wiwaty manierką, a nawet trąbką, która napełniona węgrzynem obchodziła kolej. 

Tyszkowski mając zamiar nie wiele polować w tym roku (było to ostatnie polowanie w jego życiu), pragnął obchodzić te krótkie łowy z całą świetnością, a nawet przepychem. Służba jego przyrządziła w małej, zasłoniętej dolince myśliwską ucztę, jadła i napitku było w bród. Liczne toasty spełniano trąbką prawdziwie po sanocku duszkiem, a huku i stuku było niemało. Kazimirz Osuchowski odegrał ku czci Jana ze Smolnika mało gdzie słyszany koncert, trąbiąc na dwóch naraz trąbkach. Jak wdzięcznie brzmi taka muzyka śród górzystych i skalistych borów, opisać trudno. Późno wieczorem przy blasku pochodni ruszono ku Smolnikowi, dokąd słynny z gościnności p. Jan Terlecki Tyszkowskiego i całą drużynę myśliwską zaprosił. Tyszkowski, czując się nie bardzo zdrowym, wrócił do Uhnik. Tak to odbyły się w słabych wyrazach przeze mnie opisane, ostatnie jego łowy w Beskidach. Był to myśliwy, jakich dziś już mało. Wspomnienie o nim i jego łowach żyć będzie w tradycyi ziemi sanockiej tem bardziej, że nie brak tam jeszcze spadkobierców jego szczeropolskiej cnoty, gościnności i rycerskiej dzielności. 


Heco, heco, hedżgoha! Pamiętniki charciarza. Władysław Jankowski. 
Łowiec. R. 43, 1922, nr 6

4. Mój mistrz.

„No, smarkacze, czas na koń siadać, przygotować tam wszystko Niech mi żaden popręg ani rzemyk nie brakuje, a sprawować się cicho, Panie Dobrodzieju — i słuchać, bo smyczami obić każę". Tymi słowami zwykł nas był wzywać do polowania, nieboszczyk sąsiad, pan Józef Tyszkowski, stary, zawołany charciarz. . Postać wysoka, wąs zawiesisty, brzuch niepośledni. Typ starego szlachcica, z tych dawnych czasów, kiedy to jeszcze szlachcica po zewnętrznej można było poznać postaci. W ręku, na polowaniu, nigdy charap, ale bat poczwórny, głos rozkazujący, dowódcy, Człowiek złotej poczciwości, choć do rany przyłożyć, a zacny, a uczynny. Kochaliśmy go też wszyscy młodzi bardzo, a respekt przed nim był wielki. Kobyła pod nim rozłożysta, w powszednim dniu do pługa, w niedzielę w karecie, do kościoła, panie, woziła. Pod wierzchem, zwłaszcza pod wagę naszego wodzireja, to już nie bardzo się puszczała galopem, ale kochany nasz pan Józef, dojeżdżanie już pozostawiał młodym, za to polowanie z chartami prowadził znakomicie i był niewyczerpanem źródłem i zapasem wiedzy, przepisów, zwyczajów, piosenek i dykteryjek charciarskich. Zjeżdżało się nas kilku młodych zapaleńców, do szwagra mego Milińskiego, w Helenkowie, nadjeżdżał z poblizkiej Kozówki kochany pan Józef i wtajemniczał nas w arkana sztuki charciarskiej. Pod jego komendą jeździć trzeba było jak na ćwiczeniu, trzymać dystans i równy szereg. Na żadne rozmowy, na żadne ekstragalopy podczas polowania nie pozwalał. Wymagał bezwzględnego posłuszeństwa i poważnego traktowania łowów. Groźba zaś obicia smyczami, rozumiała się snąć tylko alegorycznie, nigdy bowiem nie byłem świadkiem takiej egzekucji. Jego ręka namaściła mnie farbą zajęczą i lisią, jego rady i wskazówki wyuczyły mnie poznawać z pogody, temperatury, kierunku wiatru, gdzie trzeba było danego dnia jechać, aby niechybnie uszczuć zająca. Jednem słowem — był to pierwszorzędny teoretyk i praktyk charcianych łowów. Więc cześć Ci, stary wodzireju, polecam Twą duszę św. Hubertowi, niech tych słów parę, z czcią skreślonych, będzie Ci dowodem pamięci mojej i niewygasłej wdzięczności. 

5. Ostatnim tchem zwycięzcą. 

Oto jeden casus łowiecki, przeżyty pod dowództwem kochanego pana Józefa. Było nas koni kilkanaście, chartów smyczy pięć. Wybraliśmy się na cały dzień, więc i wóz myśliwski wystąpił, ozdobiony wesoło, na wietrze fruwającą, biało-czerwoną chorągwią, aby go z daleka widać było, a naładowany prowiantem dla myśliwych i obrokiem dla koni. Psom, jak państwu wiadomo, a może i nie wiadomo, daje się jeść dopiero po polowaniu, a wtedy obficie. Było to już pod zachód słońca. Już 10 szaraków położyło życie, by krwi chciwych myśliwych chwały nasycić, konie i psy były już pomęczone. Nasz wodzirej kazał raz jeszcze stanąć do szeregu i puścił nas szeroko rozstawionych przez starą orkę, dobrze słońcem wygrzaną. Miałem szczęście. Zaledwo ujechaliśmy kilkadziesiąt kroków, patrzę, siedzi „kot“ pod miedzą i wytrzeszcza na mnie ślepie. Heco, heco — i koło zataczam tuż przed nim, Dosiaduje, jak wmurowany. Nadjeżdża pan Józef, batem wymachując, „konie i psy pomęczone“, powiada — „puścimy wszystkie 10 chartów, więc jazda, chłopcy, hedżgoha“; i poczwórnym batem skropił kopyrę. Jak oparzony, skoczył zajączysko wprost na miedzę i sunie, słuchy położywszy po sobie. Czereda chartów za nim i my, co koń wyskoczy. Aliście, jak w „Panu Tadeuszu“, żmija, której głową zając, robi się coraz dłuższa, kopyra coraz to zyskuje na odległości. Co gorsze konie ustają, już nas tylko kilku i psy już nie wszystkie. Miałem wtedy pod sobą kolosalnego, przeszło 17-tej miary, halbluta Czarnokonieckiego chowu, Flirta. Ten wtedy chwałą się okrył. Jeźdźcy już wszyscy i psy wszystkie zostały daleko w tyle. Jeden tylko Flirt sadzi w olbrzymich susach, tuż za szarakiem, a obok niego jedna jedyna charcica Ściga, ulubienica i oczko w głowie pana Józefa. Wpadamy na folwark stepowy Korolicha. W samej bramie Ściga pada martwa, zając chroni się do stajni. Piorunem zeskakuję z Flirta, biegnę do stajni i wyciągam z pod żłobu, nieżywego już zająca. Prawdziwe polowanie par force, zając sforsowany. Radością i dumą bije moje, rozhukane od pędu, serce. Nadjeżdża pan Józef i chwali, a dowiedziawszy się o śmierci bohaterskiej Ścigi, łzę serdeczną uronił, na siwe wąsiska. 

Brak komentarzy: